10.05.2015

Brak tytułu.

No hej!

Wprawdzie siedzę w tym roku w domu, bo na studia zabrakło punkta. Tak, wciąż jestem pierwszą oczekującą na Analityce medycznej i przez najbliższy rok tam zostanę. Mimo to żegnam się z Wami na tym i raczej na tamtym blogu też.
Jeśli miałabym Was zawieść stylem i jakością rozdziałów to wolę nie pisać w ogóle.
Do zobaczenia, może kiedyś.

Annie.

9.16.2015

Rozdział IV


Pierwsze kroki na ziemi austriackiej wydawały mi się pierwszymi stopniami do piekła. Nie potrafiłam wyjaśnić, skąd pochodzi ten irracjonalny lęk przed tym, co właśnie obserwowałam: zielone pagórki, przyozdobione plamami różowych, białych czy żółtych kwiatów; domy, które swoim wyglądem przypominały chatki z piernika; jeziora, głębsze i pochłaniające bardziej, niż pozornie mogłoby się wydawać. Wszystko wyglądało tak sielsko, utopijnie pięknie, a co za tym idzie, całkowicie nierealnie.
Nienawidziłam wszystkiego tego, czego nie mogłam się spodziewać. Moje życie od zawsze było ustabilizowane i dokładnie zaplanowane. Dzieciństwo opierało się przede wszystkim na szkole i zajęciach pozalekcyjnych,  takich jak szkoła muzyczna czy nauka języka, potem był obiad, godzina zabawy, odrabianie lekcji, godzina czytania literatury pięknej, kolacja i sen. W weekendy i święta śpiewałam w kościele, mogłam się bawić nieco dłużej, często odwiedzaliśmy różnych ludzi. Później dorosłam, wyprowadziłam się z domu i zaczęłam studia. Wtedy też nie stało się nic, co mogłoby mnie zaskoczyć. Paru chłopaków, potem poznałam Gilberta. Wszystko działo się tak, jak powinno: kolacje, wieczory filmowe, wspólne mieszkanie, wakacje na Karaibach, rodzinne obiady. Potem powinien mi się oświadczyć, choćby pod Wieżą Eiffla, chociaż wolałabym coś bardziej oryginalnego. Następnie wzięlibyśmy  ślub, urodziłabym kilkoro dzieci i nastąpiłoby to, co w każdym związku, po tylu latach, jest nieuniknione – zdrada. Dowiedziałabym się o tym, pewnie przypadkiem, zrobiłabym mu dziką awanturę, wyprowadziłabym się od niego, albo on ode mnie, potem przyjęłabym jego przeprosiny, a wszystko wróciłoby do normy. Na kolejne tego typu incydenty nie zwracałabym większej uwagi, a do tego pewnie sama robiłabym tak samo. Tylko, że tak się nie stało. Gilbert dopuścił się zdrady wobec mnie, a do tego nie przeprosił. Stało się to stanowczo zbyt wcześnie, inaczej niż to planowałam. Wszystkie te rzeczy, które dzieją się bez mojej kontroli i są pewnego rodzaju niespodziankami, bez względu na to, czy są okropne czy miłe, utożsamiam z czymś złym. Nic, na co ja nie miałam wpływu i na co ja samodzielnie nie pozwalałam, nie może być dobre.
Od zawsze, gdy w moim życiu pojawiał się problem, bez względu na jego rangę, starałam się przekonać samą siebie, że on tak naprawdę nigdy nie istniał. Doszłam już do takiej perfekcji, że po pewnym czasie przestawałam odróżniać rzeczy, które naprawdę się zdarzyły od tych, które powstały tylko w mojej głowie.
To pewnie dlatego ten kraj i ci ludzie w nim tak bardzo mnie przerażali. Nie znałam tych miejsc, nigdy nie chciałam ich poznać. Wszystko tu było dla mnie czymś dzikim i nieokiełzanym, a co za tym idzie – niespodziewanym i złym.
Taksówka jechała drogą ciągnącą się miedzy górami w dół. Była wąska i mokra – przez Innsbruck musiała przejść niedawno porządna burza. Spojrzałam na Joannę. Mogłam jedynie obserwować jej profil, lekko zaróżowione policzki i szkarłatne ucho, za które nerwowo zakładała jasne kosmyki włosów. Wpatrywała się w widok za szybą z fascynacją. Nie musiałam patrzeć na jej twarz, żeby wiedzieć, że jej oczy i usta się śmiały. Co chwilę wskazywała kolejne miejsca, które okazywały się dla niej największymi cudami świata. Przyciskała spocone palce do szkła, zostawiając na nim brudne, okrągłe plamy.
- Nie mogę uwierzyć, że tu jestem – powiedziała cicho, odwracając głowę w moją stronę. Uśmiechnęłam się lekko, czując w kościach mój kolejny triumf. Stopniowo, bardzo powoli sprawiałam, że Joanna śmiała się częściej, a jej myśli były dalekie od problemów, które obciążały już nie tylko ją, ale i mnie.
- Też nie mogę uwierzyć, że tu jestem – odparłam z przekąsem, którego ona nie zauważyła lub nie chciała dostrzec.
Droga stawała się coraz węższa, a drzewa rosły coraz gęściej. Z trudem rozpoznawałam okolicę. Drewniane domy powoli zaczynały pojawiać się na poboczu, co zwiastowało, że do Lans w końcu zawitała długo przeze mnie wyczekiwana cywilizacja.
Taksówkarz, po tym jak skręcił w jedną z uliczek, zwolnił gwałtownie i zaczął rozglądać się dookoła.
- To gdzieś tu – powiedział ochrypłym głosem – jaki to był numer?
- Siedemnasty.
Zmarszczyłam czoło, przyglądając się domom, które tak naprawdę nic mi nie mówiły. Ulica w ogóle nie przypominała tej, którą odwiedziłam prawie rok temu, z Gilbertem. Nic nie było do siebie podobne. Miałam wrażenie, że od kiedy byłam tu ostatnim razem, wszystko się zmieniło oprócz mnie samej.
Nie miałam żadnego planu. Nie wiedziałam, jak długo zostanę w tym miejscu i co zrobię z Joanną. Nie miałam pojęcia, czy powinnam wybudować jej nowe życiu tu, w Austrii, w miejscu, które było dla niej rajem na ziemi i bajkową krainą. Może powinnam zabrać ją do Polski i tam siłą wyrwać jej siostrę z objęć chorego systemu prawnego, który w brutalny sposób odebrał tym dziewczynom nie tylko dom, miłość i ciepło, ale przede wszystkim czas, który powinny razem spędzić. Nie potrafiłam nawet określić, czy mam w sobie wystarczająco dużo siły i umiejętności by to osiągnąć. Może to moje całkowite przeświadczenie o tym, że jestem osobą nieomylną, dla której nie ma rzeczy niemożliwych, było błędnym założeniem, a cała ta wzniosła idea, jaką było  zbawienie tej dziewczyny, okaże się czymś naiwnym i nierealnym?
To, czy zrobiłam dobrze, czy źle okaże się w najbliższej przyszłości. Byłam pewna tylko tego, że choćby nie wiem co, musiałam działać i razem z Joanną chwytać dzień i zamykać go w szczelnym uścisku. Nie chciałam poukładanego życia pełnego bezczynności. Nie chciałam żałować tego, że nie mam czego żałować.
Zawładnęło mną teraz przedziwne uczucie, z którym nigdy przedtem się nie spotkałam. Miałam wrażenie, że po poznaniu Joanny nic już nie będzie takie samo. Możliwe, że zaraz po naszych wakacjach w Austrii, rozstaniemy się i każda z nas pójdzie w inną stronę. Jednak te parę dni, które wspólnie spędzimy, zmienią wszystko.
- To chyba tutaj – zniecierpliwiony głos kierowcy wyrwał mnie z zamyślenia. Spojrzałam na widok za szybą i uśmiechnęłam się szeroko.
Wielki, dwupiętrowy dom, zbudowany jedynie z drewna i paru cegieł przy fundamencie. Okna, umiejscowione w idealnie równych odległościach, osłonięte bordowymi okiennicami. Budynek, otoczony wysokimi i barwnymi kwiatami, wyglądał tak samo, jak reszta domów w tej okolicy. Nie wyróżniał się finezyjnymi rozwiązaniami architektonicznymi czy wyjątkowymi gatunkami roślin w ogródku. Był zwykły, ale gdy tylko go zobaczyłam, poczułam, że coś ściska mnie i ciągnie za żołądek.
- Tak – powiedziałam drżącym głosem – niech się pan zatrzyma.
Samochód stanął zaraz przy masywnym, o ile pamięć mnie nie myli, olchowym płocie.
- Niech panienki wysiadają – odezwał się taksówkarz, wyciągając nasze walizki i odkładając je na mokry chodnik – ja nie dżentelmen, nie mam czasu na takie pierdoły.
Powietrze było ciężkie, co tylko potwierdzało fakt, że niedawno padało. Wiatr zawiewał od wschodu i targał moimi włosami we wszystkich kierunkach. Przymknęłam oczy z zadowoleniem. Chociaż nienawidziłam tego kraju ze wszystkich sił, widząc tu coś mrocznego i nie dającego spokoju, nie mogłam nie cieszyć się z przyjazdu. Wreszcie mogłam zobaczyć ciocię Sisi, opowiedzieć jej o tym, w jak niebezpiecznym i nieprzyjemnym momencie życia jestem i przekonać ją, że powinniśmy niezwłocznie pomóc Joannie i zrobić wszystko, by żyło jej się odrobinę lepiej.
Ciotka siedziała na wiklinowym krześle, na werandzie, słuchając muzyki. Chociaż wciąż dzieliło nas paręnaście metrów, widziałam, że ma zamknięte oczy, a w ręce trzyma swoją ukochaną książkę – Ojca Chrzestnego, Maria Puzo. Czekała na nas.
Niezwłocznie zapłaciłam taksówkarzowi, nie zwracając większej uwagi na to, że stanowczo zawyżył swoją usługę i zarządał ceny za jakieś pięćdziesiąt kilometrów podróży, a nie za piętnaście, które dzieliło nas z lotniska do nowego domu.
- Jesteś pewna, że twoja ciocia nie będzie miała mi za złe, że się tutaj zatrzymam? – zapytała Joanna, chwytając swoją walizkę.
- Mon amour – powiedziałam i otworzyłam furtkę – o niczym innym nie marzymy niż o tym, by cię ugościć.
Drobne kamyczki skrzypiały pod naszym ciężarem, a kółka walizki  zahaczały się na nierównościach. Ciągnęłam Joannę za rękę, udając, że nie słyszę jej ciągłych wątpliwości i propozycji zatrzymania się jednak w jakimś tanim i obskurnym pensjonacie.
- Tante! – zawołałam, kładąc bagaż na pierwszym stopniu drewnianych schodów.
Ciotka Sisi otworzyła oczy i spojrzała na nas nieprzytomnym wzorkiem. Zlustrowała najpierw mnie od góry do dołu, a potem Joannę. W pierwszej chwili pomyślałam, że nie cieszy się z naszej wizyty i z wywrócenia jej codzienności do góry nogami. Przyglądała się nam tak chłodno, by za chwilę uśmiechnąć się do nas szeroko i poderwać się z fotela. Wyciągnęła ku mnie ramiona i przycisnęła mocno do siebie. Kołysała mnie w ramionach, jak wtedy, gdy wraz z rodzicami przyjeżdżaliśmy do tego dzikiego kraju i staraliśmy się umilić jej te parę dni naszą obecnością.
- A ta śliczna istota to pewnie Jeanna – głos ciotki był łagodny i  spokojny, tak jak zawsze.
Mimo tego że był już początek czerwca, w tym dziwnym kraju wciąż wiał chłodny wiatr, a deszcz przelotnie kropił chodniki. Szłam dróżką, pomiędzy wysokimi, zielonymi trawami, trzymając kurczowo chudą dłoń ciotki. Joanna biegła przed nami, podskakując i potykając się na przemian, a jej policzki były zaróżowione z emocji. Wskazywała i pytała nas co chwilę o historię każdego budynku i drzewa, które napotkało jej ciekawski wzrok.
Nie przysłuchiwałam się ich rozmowie, obserwowałam ciotkę z trwogą. Nie mogłam uwierzyć, że ktoś przez rok mógł aż tak bardzo się postarzeć. Ciocia Sisi wciąż była piękna, jej rysy były szlachetne, wręcz zatrważające. Byłam pewna, że nie było mężczyzny, który nie spojrzałby na nią lubieżnie oraz kobiety, która nie nienawidziłaby jej od pierwszego wejrzenia. Jednak jej cera pożółkła, a kąciki ust ściągnęły się w dół. Wokół oczu plątały się kurze łapki, a na czole zagościły poprzeczne zmarszczki. Ciotka Sisi była smutna, lekko przygaszona. Chwilami siliła się na wymuszony uśmiech lub zamyślała i nie słuchała tego, co mówiłam ja i Joanna. Wpatrywała się ponuro w przestrzeń przed nami i ściskała mocno moją rękę. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie ukrywa przed nami, lub tylko przede mną, czegoś strasznego. Czy to możliwe, że ta wesoła niegdyś kobieta stała się smutnym cieniem samej siebie, ot tak, bez większego powodu?
- A więc to jest kochanka Gilberta? – zapytała ciotka, wskazując na moją nową przyjaciółkę podbródkiem.
Joanna schylała się właśnie, żeby zerwać jednego z tych drobnych kwiatków, by za chwilę włożyć go za swoje ucho. Wyglądała jak beztroska, mała dziewczynka, którą przenigdy nie spotkało nic złego.
- Ciociu – powiedziałam cicho – nie oceniaj jej zbyt pochopnie. To nie ona była zła, tylko Gilbert.
- Ale dlaczego? Tylko nie mów, że nagle chcesz zajmować się zbłąkanymi owieczkami? – przewróciła oczami.
Uśmiechnęłam się blado.
- Czas na zmiany – powiedziałam cierpko i wbiłam wzrok w chodnik przede mną.
Ciotka powtórnie zamyśliła się, tym razem przyglądając się mi badawczo.

Noc nie była dla mnie łaskawa. Każdy najmniejszy szmer, skrzypnięcie starych desek czy wiatr, który uderzał w okiennice, potrafił mnie obudzić i wprowadzić w stan niewytłumaczalnego niepokoju. Leżałam wyciągnięta na dwuosobowym łóżku, z głową wciśniętą między poduszkami, starając się bezskutecznie zagłuszyć nie tylko odgłosy pochodzące z domowych kątów, ale przede wszystkim bicie mojego oszalałego serca.
Pierwszy raz, od bardzo wielu miesięcy nie wiedziałam, co będzie dalej. Nie miałam planu, ani nawet pomysłu na to, co powinnam zrobić z Joanną i jej siostrą. Bałam się, że zbyt szybko i pochopnie podjęłam decyzję o oswojeniu dziewczyny i naiwnie wierzyłam, że mogę być kimś w rodzaju Boga. Nie byłam przecież zbawicielką, nie posiadałam żadnej nadzwyczajnej mocy czy wiedzy.
Z całych swoich sił próbowałam zagłuszyć każdy wyrzut sumienia, który dochodził do mojej świadomości i odepchnąć od siebie wspomnienia o każdym popełnionym błędzie. Obawiałam się, że moją największą winą nie było to, że zabrałam Joannę do Austrii, czy kupiłam jej nowe ciuchy. Powoli zaczęłam zdawać sobie sprawę z tego, że dałam jej nadzieję, która szybko może okazać się jedynie naszym bezpodstawnym złudzeniem. Im dłużej o tym myślałam, tym większe ciarki przechodziły po moim ciele.
Musiałam natychmiast coś wymyślić, nawet jeśli byłoby największą bzdurą na świecie. Potrzebowałam pomysłu, jakiegoś punktu zaczepienia, który mógłby stać się początkiem czegoś, co pomogłoby nie tylko Joannie, ale i mnie.
Gdy obudziłam się, słońce na niebie wisiało już dość wysoko, było południe. Usiadłam na łóżku i przetarłam oczy, które piekły mnie niemiłosiernie. Nie miałam najmniejszej ochoty wydostać się spod ciepłej kołdry, nie wspominając nawet o położeniu stopy na podłodze.
Nie chciałam mierzyć się z tym, co działo się na dole, zaledwie parę metrów niżej. Patrzeć na tę okropną nadzieję, z jaką wpatruje się we mnie Joanna oczekując, że przedstawię jej plan na najbliższe dni, które miały odmienić jej życie.
Powoli i z nieukrywaną niechęcia zeszłam na dół. Słońce zaglądało do każdego kąta pokoju, raziło mnie. Gdzieś w głębi grał telewizor, spiker poważnym głosem informował o kolejnych rozruchach na Ukrainie. Chwilę później jego ton zmienił się nie do poznania, z rozbawieniem opowiadał o nowonarodzonych fenkach w lokalnym zoo.
Joanna siedziała w kuchni z brodą opartą na kolanach. Wpatrywała się obojętnie w ekran telewizora i nie rozumiała niczego z tego, co tam mówią. Posmarowała kromkę razowego chleba białym serem i odłożyła ją na talerz z innymi, które wyglądały tak samo, jak poprzednie.
- Cześć – powiedziałam wesoło, udając niepoprawną optymistkę. Joanna podniosła głowę i uśmiechnęła się do mnie szeroko.
- Dobrze, że już wstałaś – powiedziała – zrobiłam nam śniadanie. Nalać ci herbaty?
- Tak – odparłam, odgryzając kawałek kanapki – wódki też nalej.
Widocznie znała mnie już dość dobrze, bo zignorowała moją prośbę, wywracając przy tym oczami.
Siedziałyśmy naprzeciw siebie, w całkowitym milczeniu. Joanna wpatrywała się we mnie głupkowato, a ja rozpaczliwie próbowałam unikać jej natrętnego spojrzenia, wybierając oglądanie w telewizji olbrzymiego tyłka Kim Kardashian.
- To już dzisiaj – przerwała wesoło ciszę.
Spojrzałam na nią nieprzytomnym i zblazowanym wzrokiem. Dzisiaj siódmy czerwca. Rok temu Poroszenko został prezydentem Ukrainy, siedemnaście lat temu wybuchła wojna domowa w Gwinei-Bissau, tego  dnia urodził się  Bear Grylls, a swój żywot zakończył Franklin Frederick Korell. Jednak o ile mi wiadomo, to żadne z tych wydarzeń nie dotyczyło bezpośrednio Joanny.
- O co ci chodzi? – spytałam, przykładając do ust filiżankę.
- No dzisiaj pojedziemy zobaczyć skocznie – powiedziała pewnie.
- O czym ty do cholery mówisz?
- Bergisel, to po to tu przyjechałyśmy. Pamiętasz, Mela?
Przez te całe zamieszanie, zamartwianie się o ciotkę i obsesyjne poszukiwanie planu, całkowicie zapomniałam o istnieniu tego nieszczęsnego obiektu, który dla Asi był widocznie czymś niezwykle ważnym. Perspektywa wyjścia z domu, wycieczki do serca Tyrolu – Innsbrucku i poszukiwanie jakieś tam skoczni, przyprawiało mnie o dreszcze. Do tego ten wielki entuzjazm, którym tryskała Joanna, wydawał mi się co najmniej irracjonalny.

Jakieś trzy godziny później siedziałyśmy w międzymiastowej kolejce , która zmierzała w kierunku Innsbrucku. Pogoda dopisywała, a słońce bez litości świeciło mi w oczy. Joanna ubrana w najlepsze ubranie, jakie znalazła nie tylko w swojej szafie, ale i w mojej, siedziała obok mnie i wpatrywała się w przestrzeń za oknem. Zrobiłam jej perfekcyjny makijaż, podkreśliłam kości policzkowe, a włosy doprowadziłam do względnego porządku. Ja sama miałam na sobie najzwyklejsze w świecie niebieskie dżinsy i jasną koszulę, nie wiążąc z naszą wczesnopopołudniową eskapadą większych nadziei.
Po powierzchownym zwiedzeniu zamku Ambras, dwugodzinnym przemarszu przez zoo Alpenzoo, dopchaniu się do miniaturowych fenków i zjedzeniu najdroższych lodów w mieście Joanna, niemalże siłą, ciągnęła mnie w stronę skoczni. Nie miałam ani siły, ani ochoty oglądać jakieś wielkiej górki, z której na nartach zjeżdżali faceci w niemęskich kombinezonach. Byłam coraz bardziej przygnębiona faktem, że cudowne wakacje Joanny zakończą się nieuchronną klęską i moim największym w ostatnim czasie niepowodzeniem.
- To tu! – głos Aśki stał się nagle irytujący i piskliwy. Zatrzymałyśmy się na środku chodnika, wpatrując się w niewiadomo co.  Faktycznie, nie było żadnej wątpliwości, że po półgodzinnym truchcie dotarłyśmy wreszcie na miejsce.
Podeszłam bliżej i przyjrzałam się uważnie tabliczce.
- Dziś nieczynne dla turystów – oznajmiłam z ulgą – przyjedziemy tu jutro.
Złapałam Joannę za rękę i pociągnęłam w stronę, o ile mnie oczy nie myliły, pokaźnej wielkości cmentarza.
- Zaraz wyjdą – powiedziała, wyrywając mi się.
Nie bardzo wiedziałam o czym mówiła i odniosłam wrażenie, że najlepiej byłoby się nie dowiadywać, o kim mówi moja towarzyszka. Postanowiłam jednak tym razem jej nie ustąpić i ponownie spróbowałam pociągnąć ją za sobą. Ona jednak sprawiała wrażenie wmurowanej w chodnik i ani myślała drgnąć. 
- O czym ty mówisz? – spytałam, znudzona tymi dziecinnymi przepychankami.
- Skoczkowie. Przeczytałam w Internecie, że o osiemnastej powinien skończyć się ich trening – wyjaśniła poważnym tonem.
Nagle zrozumiałam, dlaczego chciała odwiedzić te wszystkie miejsca w mieście i przedłużała wszystko, jak tylko mogła.
- Ty pieprzona idiotko – wypaliłam – nie zachowuj się jak psychofanka.
Spojrzała na mnie przelotnie, ignorując całkowicie to, co jej powiedziałam. Wciąż wpatrywała się w wąską ścieżkę, prowadzącą od jakiegoś budynku do bramy wyjściowej.
- Ty się ślinisz – rzuciłam i zaśmiałam się histerycznie. Czułam się jak bohaterka jakieś durnej, amerykańskiej komedii. Zaczęłam żałować, że w ogóle wychyliłam stopę spod tej cholernej kołdry i dałam się namówić na idiotyczną wycieczkę po Innsbrucku, która okazała się niczym innym, jak objawem jednej z wielu psychoz Joanny.
Na horyzoncie pojawił się tłumek złożony z około pięciu chuderlawych facetów, który wprowadził moją koleżanką w jeszcze większą, o ile to możliwe, euforię. Przyglądałam się temu obrazkowi z nieukrywanym przerażeniem, przeczuwając zbliżającą się wielkimi krokami katastrofę. Już za chwilę, za zaledwie parę minut, Aśka zrobi z siebie wariatkę, upokarzając tym nie tylko siebie, ale również mnie. Zrozumiałam, że cokolwiek zrobię to i tak, prędzej czy później, pójdę z nią na dno.
Gorączkowo próbowałam znaleźć rozwiązanie tej sytuacji. Nie miałam na tyle siły, by przepchnąć dziewczynę z drogi skoczków, ani na tyle argumentów i czasu, by przemówić do resztek jej zdrowego rozsądku.
Im bliżej byli, tym Joanna miała bardziej zaślinioną brodę, a jej ciało drżało z podniecenia. Ja natomiast byłam bardziej przerażona. Postanowiłam działać instynktownie i puścić wodzę fantazji. Spojrzałam raz jeszcze w kierunku bramy. Chłopacy wciąż rozmawiali w najlepsze, nie zauważając dramatu, który właśnie toczył się na chodniku zaledwie dziesięć metrów od nich. Nie wiem, skąd w moich mięśniach znalazło się tyle siły, ale z całym impetem rzuciłam się na Joannę, która nie spodziewając się tego heroicznego ataku z mojej strony, straciła równowagę i upadła z hukiem na ziemię. Spojrzałam raz jeszcze na skoczków, upewniając się, że nikt nie widziałam mojego irracjonalnego czynu.
Moja towarzyszka spojrzała na mnie zszokowana, krzycząc coś po polsku.
- Zamknij się – przerwałam jej ostro i uklękłam obok niej. Wyglądała fantastycznie. Przedarte legginsy na kolanie, umorusana bluzka i ociekająca krwią rana na dłoni, która prezentowała się niezwykle efektownie.
Znowu rzuciłam spojrzenie na skoczków, którzy właśnie teraz przechodzili przez bramę i przyglądali się nam z zaciekawieniem.
- Joanno! – zawołałam teatralnie – nic ci nie jest?
Aśka prychnęła i spojrzała na mnie pogardliwie.
- Więc chcesz się na mnie zemścić za Gilberta? Przeprosiłam cię już za to, ja naprawdę żałuję – powiedziała pod nosem.
Machnęłam ręką zniecierpliwiona i zaczęłam pomagać jej wstać. Starałam się robić to na tyle nieporadnie, żeby po chwili jej tyłek znowu zaliczył bliskie spotkanie z chłodnym chodnikiem. Patrzyła na mnie z nieukrywaną nienawiścią, przeklinając dzień, w którym mnie spotkała.
- Coś się stało? – usłyszałam głos za plecami – może pomogę?
Uśmiechnęłam się triumfalnie do Aśki.
- Tyle razy jej powtarzałam, żeby patrzyła pod nogi – odparłam, uśmiechając się słodko.
- Pomogę ci wstać – powiedział chłopak do Joanny i przykląkł przy niej. Nie był wybitnie urodziwy ani nie wyglądał na sportowca. Był niski, jak na mężczyznę i odrobinę za chudy. Jego górna szczęka lekko wystawała, a krzaczaste brwi przyciągały uwagę. Było jednak w nim coś przyjemnego, serdecznego, można by rzecz, że magnetyzującego. Uśmiechnął się życzliwie do Aśki i otrzepał z jej ramion piasek. Odwróciłam się w kierunku reszty chłopaków, którzy z nieukrywanym rozbawieniem przyglądali się całej sytuacji. Przyjrzałam się im uważnie i okazało się, że bez kasków nie wyglądają tak samo.
Ten, który stał najbliżej mnie, patrzył raz na mnie, raz na swojego kolegę, który wciąż głupkowato uśmiechał się do mojej towarzyszki. Miał krzywy uśmiech, niemodne już tunele w uszach i dziwną czapkę, z napisem Physio Term. Następny chłopak był cholernie przystojny. Ciemne, gęste włosy, zielonkawe oczy, oliwkowa skóra i atletyczna budowlowa ciała sprawiła, że zaczęłam myśleć, że skoro niektórzy Austriacy wyglądają jak greccy bogowie, to ten kraj nie może być aż taki beznadziejny.
Kolejny chłopak przyglądał mi się uważnie, uśmiechając się pod nosem. Gdy tylko napotkałam jego wilcze, wygłodniałe spojrzenie wiedziałam, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Moje ciało, od głowy aż po duży palec u stopy, przeszedł niebezpieczny dreszcz. Poczułam, że  jestem zgubiona, a on uśmiechnął się triumfalnie tak, jakby mógł czytać w moich myślach. Przeniosłam speszony wzrok na ostatniego chłopaka, który stał z boku. Przypatrywał się całej sytuacji bez zainteresowania, wyraźnie się niecierpliwiąc. Nie miał najmniejszej ochoty ratować obcej dziewczyny, próbować ją podnieść czy chociażby obrzucić jakimkolwiek spojrzeniem jej koleżanki.
- Jak masz na imię? – usłyszałam za plecami.
- Joanna – powiedziała słabym głosem, wczuwając się w rolę obłożnie chorej.
Uśmiechnęłam się triumfalnie.
- A ja jestem Melissa – powiedziałam z nieukrywaną satysfakcją – miło was poznać.
- My nie musimy się chyba przedstawiać – powiedział ten, który cały czas świdrował mnie wzrokiem.
- Szczerze mówiąc – zaczęłam zadziornie – to nie mam pojęcia kim jesteście.
Chłopak skrzywił się i prychnął z irytacją, a ten, który przez cały czas ignorował całą sytuację, uśmiechnął się do mnie krzywo.
- Może ja was odwiozę do domu? – powiedział bohater Aśki – gdzie mieszkacie?
- W Lans – odpowiedziałam – to miło z twojej…
- Stefan, na litość Boską – przerwał mi ten wiecznie naburmuszony – spieszymy się.
Chłopak poczerwieniał gwałtownie ze wstydu i posłał kumplowi mordercze spojrzenie.
- Jeśli to kłopot to jakoś sobie poradzimy, prawda Mela? – powiedziała szybko Aśka, wspierając się wciąż na ramieniu, jak się przed chwilą okazało, Stefana.
- To żaden problem – powiedział pospiesznie – to niedaleko.
- Jak sobie chcesz – odparł tamten z rezygnacją w głosie.
Uśmiechnęłam się słodko do niego i podniosłam z ziemi torebkę Joanny.
- Nic się nie stanie, jeśli poudajesz chwilę dżentelmena – powiedziałam grzecznie.

Joanna leżała obok mnie na łóżku, czerwona z emocji i z buzią, która dzisiaj najpewniej się nie zamknie. Opowiadała o tym, jak wielką przysługę jej wyświadczyłam, o tym, jak wspaniałymi ludźmi okazali się jej idole i jak Stefan Kraft pięknie pachnie.
Ja natomiast zastanawiałam się nad tym, co się ze mną stało. Zawsze chciałam być inna niż ktokolwiek. Nie być każdą, być niektórą. Wierzyłam, że w tym wszystkim właśnie o to chodzi i to mnie w jakiś sposób uszczęśliwi.
Byłam wolna. Mogłam iść w prawo lub w lewo. Mogłam nie iść nigdzie. Mogłam robić wszystko, co tylko chciałam, a tak naprawdę, w końcowym rozrachunku okazywało się, że nie mogłam niczego. Pewnie dlatego byłam akurat tu, w Austrii, z obcą dziewczyną, nie wiedząc, co właściwie robię.
- Może zostaniemy najlepszymi przyjaciółkami? – drżący głos Joanny wyrwał mnie z zamyślenia. Patrzyła na mnie uważnie.
- Dlaczego?
Spojrzała w bok, zawstydzona.
- Bo tylko ty nie masz mnie gdzieś.
Uśmiechnęłam się krzywo.
- Jesteśmy całkowicie inne, nie pasujemy do siebie – powiedziałam cierpko.
Joanna przeniosła bezradnie wzrok na mnie.
- Bądź sobie taka, jaka chcesz być – powiedziała po chwili – a ja będę taka, jak teraz. Nie musimy być takie same, żeby się przyjaźnić.
Uśmiechnęłam się do niej, nie wiedząc co powiedzieć.
- Proszę cię – zaczęła błagalnie – Będę dobra. Będę sprzątać, gotować, rozmawiać z tobą, gdy będziesz miała na to ochotę. Nigdy nie miałam przyjaciółki, ale szybko się uczę. Gdy przyjęłam się w tamtym roku na kasę w markecie, kierowniczka powiedziała, że jestem pojętna. Obiecuję, że nie będę żądać od ciebie żadnych tłumaczeń, gdy wrócisz pijana w środku nocy. Będę ci ufać i zrobię dla ciebie wszystko, tylko mnie nie opuszczaj.
Tego dnia Joanna okłamała mnie pierwszy i ostatni raz. Od tamtej pory zawsze pytała mnie gdzie i z kim byłam oraz dlaczego tyle wypiłam. To nie tak, że mi nie ufała. Tamtego wieczoru, gdy piłyśmy wspólnie herbatę, przykryte kołdrą pod samą szyję, Joanna poczuła się za mnie odpowiedzialna. 

Korekta: Aga

*
Witajcie!
Przepraszam, przepraszam, przepraszam.
Przepraszam Was, że tak długo niczego nie było, że nie mnie na Waszych blogach. Poprawię, obiecuję. Mam teraz gorszych czas. Nie mam weny, całymi dniami uczę się biologii, jestem skrajnie zmęczona, przejmuję się łysiejącymi ludźmi.
Mam nadzieję, że nie zawiodłam aż tak tym rozdziałem. Nie ukrywam, że pisałam go dwa tygodnie i rodził się w wielkich bólach. Spięłam się dzisiaj i w poniedziałek, musiałam Was coś pokazać.
Nadrobię dzisiaj i jutro zaległości u Was z komentarzami.
Mam nadzieję, że wciąż ktoś tu jest, czeka i chce poczytać moje wypociny.
Buziaki dla Was :*




Ps. Zapraszam Was na mojego nowego, siatkarskiego bloga. Pierwszy rozdział powinien pojawić się w przyszłym tygodniu. Zajrzycie?
To macie link do niego: my--niepokonani.blogspot.com lub kliknijcie na zdjęcie:


9.09.2015

Nowy blog, kolejny początek.

Witajcie!

Pewnie macie nadzieję, że to nowy rozdział. Niestety muszę Was rozczarować: rozdział pojawi się najwcześniej w niedziele. Będziecie czekać?
Tymczasem chciałabym Was zaprosić do zapoznania się z bohaterami mojego nowego opowiadania.
Nie wiem, czy przypadnie Wam do gustu, należy do tych innych. Nie ukrywam, że trochę się stresuję i jestem ciekawa, czy ktoś będzie chciał tam zaglądać.
Liczę, że bedziecie.
Buziaki.
Zuzek


My niepokonani
my--niepokonani.blogspot.com




8.24.2015

Rozdział III

Kiedy się przebudziłam, dopiero świtało. Słońce przebijało się przez brudne okienne szyby i padało wprost na Joannę, która z zaciśniętymi powiekami kuliła się na materacu, rozłożonym między kanapą a stołem.
Dopiero teraz, gdy nowy dzień się budził, zdałam sobie sprawę z tego, co zrobiłam. Przygarnęłam pod swój dach zupełnie obcą dziewczynę, która nie tak dawno odbiła mi chłopaka. Powoli, bardzo powoli, zaczęłam ją oswajać, a co za tym idzie stawałam się za nią odpowiedzialna. Obiecałam jej, że pokażę czym właściwie jest życie, jak z niego korzystać i jak być szczęśliwą, mimo wszystko. Jednocześnie nie byłam pewna, czy sama wiem, na czym to polega.
Osobiście uważałam, że takie coś, jak absolutne szczęście nie istnieje, a optymiści to zgraja idiotów bez wyobraźni. Można być całkowicie zadowolonym i spełnionym w jednej, dwóch, góra trzech, sferach życia, a reszta zazwyczaj kuleje, bo nie mamy, ani czasu, ani chęci, żeby o nie zadbać.  Jest to całkowicie normalne i z biegiem lat, zbierając nowe doświadczenia, prędzej czy później to odkryjemy. Nigdy nie jest tak, żeby nie mogło być lepiej. Człowiek nigdy nie jest dość zdrowy, dość piękny, dość inteligentny, dość bogaty, a co za tym idzie nigdy nie będzie dość szczęśliwy.
Przyjrzałam się Joannie raz jeszcze. Nie była brzydka ani wybitnie ładna, była normalna. Jasne, odrobinę kręcone włosy, zasłaniały jej okrągłą buzię. Miała na sobie starą, poprzecieraną w niektórych miejscach, babciną piżamę. Przypomniała mi się jej twarz, rumiana ze wstydu, oczy błądzące po pokoju i chude ramiona, którymi chciała zasłonić odzienie, gdy wyszła z łazienki. Gdybym tylko wiedziała, jak wielki ból sprawi jej ta stara i zniszczona piżama, bez wahania oddałabym jej którąś ze swoich.
Wstałam z łóżka, powoli i ostrożnie. Czułam, że Joanna od bardzo dawna nie spała tak spokojnie i pewnie, jak teraz i barbarzyństwem byłoby ją obudzić o tak wczesnej porze. Na palcach przeszłam do kuchni i zamknęłam za sobą drzwi. Dochodziła szósta rano. Otwarłam na oścież okno, wpuszczając do środka deszczowe powietrze. W zlewie od paru dni zalegały naczynia, a na blacie, w nierównym rzędzie, stały puste butelki po winie. Z wrodzoną delikatnością zaczęłam wrzucać je do plastikowego worka na śmieci i ustawiać pod ścianą, a potem pozmywałam naczynia, wytarłam kurz ze stołu i wrzuciłam do pralki brudne serwetki. Następnie dokonałam selekcji jedzenia w lodówce, wyrzucając do śmieci wszystko to, co śmierdziało gorzej niż przepocone skarpety Gilberta.
Siadłam na parapecie, obok uschniętej bazylii, i zapaliłam papierosa. Rzuciłam okiem na ulicę. Zaczynała być coraz bardziej tłoczna, każdy gdzieś pędził, łapał taksówkę i mimo wczesnej pory wydawał się być spóźniony. Dzisiejsi ludzie to idioci. Nie mają czasu na głębokie uczucia, na zachwyt, na pasję, na życie. Wstają bladym świtem, stoją w korkach, biegną w wyścigu szczurów, a na koniec wracają do pustego mieszkania. Ich życie jest szybkie: szybki prysznic, szybkie jedzenie, szybki odpoczynek, szybkie związki. Właśnie w tym zawrotnym tempie wszystko ich mija, a raczej omija.
Oderwałam wzrok od ulicy i wyszłam z kuchni. W korytarzu, torując drogę, stała czerwona walizka. Przeciągnęłam ją do sypialni i delikatnie zamknęłam za sobą drzwi. Usiadłam po turecku na włochatym, fioletowym dywanie. Długo wpatrywałam się w bagaż, zastanawiając się czy powinnam przejrzeć jego zwartość. Oczywiście byłam świadoma tego, że byłoby to z mojej strony olbrzymim nietaktem i rażącym naruszeniem prywatności tej dziewczyny. Z drugiej strony, skoro przygarnęłam pod dach obcą osobę, nie zadając zbędnych pytań, miałam prawo dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Skąd mogłam mieć pewność, że nie jest złodziejką, oszustką czy morderczynią? W tym wypadku, gdybym zapytała ją o przeszłość, jej wersja mogłaby mijać się prawdą.
Złapałam zamek i pociągnęłam. Walizka otwarła się, ukazując mi pewnie wszystko, co dziewczyna posiadała. Parę podniszczonych sukienek, niemodne spodnie, dziecinne bluzki, spakulony sweter, nieelegancką bieliznę, wytarte czółenka. Jej ubranie były w gorszym stanie niż te, które co roku oddaje biednym. Przełknęłam głośno ślinę. Próbowałam nasłuchiwać, czy dziewczyna już wstała i czy możliwe będzie nakrycie mnie na tym, co robię. Cisza. Sięgnęłam pod ubrania i dłonią odnalazłam kopertę. Pożółkły już papier, poplamiony kawą, z kaligraficznym napisem: Joanna Natalia Mitman. Niżej widniała data urodzenia: 16 marca 1995 r. Na razie wszystko zgadzało się z tym, co mi powiedziała. Wsunęłam dłoń do środka i wyciągnęłam z niej dokumenty. Dowód osobisty, paszport, miała nawet potwierdzenie rejestracji  w merostwie i kopie tymczasowej umowy, podpisaną przez Gilberta. Wszystkie dane, data urodzenia i miejsca zgadzały się. W kopercie znajdowało się też zdjęcia, na którym widniała Joanna, przytulająca młodszą od siebie o parę lat dziewczynkę. Z racji podobieństwa, była to pewnie jej młodsza siostra. Odłożyłam kopertę na miejsce. W bocznej przegródce znalazłam kolejną, tym razem z pieniędzmi. Jeśli to było jedyne, co miała to faktycznie sytuacja nie była kolorowa. Dwieście pięćdziesiąt euro z groszami nie dawało większych szans na przeżycie we Francji choćby tygodnia. Zamknęłam walizkę i wsunęłam ją pod łóżko.
Weszłam do kuchni i wyciągnęłam z lodówki ser, jajka, pomidory, bagietkę, szczypiorek, ogórek i wędlinę. Wstawiłam wodę na kawę i nalałam do dzbanka soku pomarańczowego. Zastanawiałam się, co dzieje się z dziewczynką ze zdjęcia. Od zrobienia fotografii minęło już parę lat, więc pewnie już urosła, jest nastolatką. Tylko czy została tam skąd uciekła jej starsza siostra? Czy Joanna była na tyle okrutna by zostawić ją w miejscu, które sama uznawała za piekło na ziemi? Czy powinnam odnaleźć ją w tej ich Polsce i dać obu mieszkanie i pewne zatrudnienie?
Nie wiedziałam, co właściwie się ze mną dzieje i skąd we mnie chęć pomocy tej obcej dziewczynie. Nigdy nie byłam osobą wybitnie altruistyczną i empatyczną. Nie byłam wolontariuszką, nie zanosiłam darów dla biednych, nie płakałam nad losem katowanych zwierząt. Owszem, było mi żal ludzi chorych i cierpiących, ale zazwyczaj ograniczałam się do kiwnięcia głową, paru słów otuchy, w stylu ‘będzie dobrze’ i prośby ojca o przekazanie jakiegoś datku na szczytny cel. Nigdy nie podejmowałam otwartej walki o los kogoś innego niż ja sama.
Do teraz. Właściwie, czym różniła się sytuacja tej dziewczyny od innych? Jest tak samo biedna jak inni Francuzi, tak samo nieporadna jak większość Europejczyków, miliony dzieci jest bite przez rodziców i ucieka. Do tego ta dziewczyna uwiodła mojego chłopaka i poszła z nim do łóżka. Więc dlaczego akurat nią i akurat teraz, gdy tkwię w nie najlepszym okresie mojego życia, postanowiłam się zająć? Mam przecież tyle swoich problemów: rozstanie, poszukiwanie innego mieszkania, przeprowadzka, ostatni rok studiów. To dużo, stanowczo za dużo. Właśnie dlatego nie powinnam brać sobie, dobrowolnie, na głowę kolejnego problemu, jakim pewnie okaże się ta dziewczyna.
Wrzuciłam na patelnie parę jajek i energicznie rozmieszałam, dorzuciłam przyprawy, skrojone w kostkę pomidory i żółty ser. W między czasie ułożyłam chleb w koszyczku i pokroiłam wędlinę w plastry. Aromat jedzenia i kawy unosił się w kuchni.
Drzwi się otwarły i Joanna nieśmiało weszła do środka.
- Dzień dobry – powiedziała cicho. Skinęłam tylko głową i wskazałam jej krzesło. Przystanęła i oparła się o nie. Wpatrywała się w dwa talerze, sztućce, szklanki, sok, kawę, filiżanki, chleb, trzy rodzaje serów, wędlinę, twaróg i jajecznicę tak, jakby nigdy w życiu nie widziała takiego czegoś.
- Powinnam już iść – powiedziała, rumieniąc się.
Prychnęłam pod nosem i siadłam przy stole. Po chwili Joanna siadła naprzeciw mnie. Po kolejnej mojej zachęcie wzięła chleb i nałożyła sobie jajecznicy.
Jadłyśmy w milczeniu, prawie nie patrząc na siebie. Możliwe, że zastanawiała się, w jaki sposób może odpłacić się za to wszystko, co dotychczasowo ode mnie dostała: jedzenie, miejsce do spania i umycia się.
- Pójdę już – powiedziała, wstając od stołu. Włożyła naczynia do zmywarki, a to, co się do niej nie zmieściło, zaczęła zmywać.
- Gdzie? – zapytałam obojętnie – pod most czy do przytułku?
Zawstydzona spojrzała na mnie.
- Źle ci tutaj? – dodałam.
Joanna odstawiła na suszarkę ostatnie naczynie i oparła się o blat.
- Nie – odparła pewnie – tylko myślę, że nadużywam twojej gościnności.
Machnęłam ręką. Słońce świeciło coraz słabiej, a niebieskie niebo stopniowo pokrywało się chmurami. Zapowiadał się kolejny pochmurny i deszczowy dzień. Przyjrzałam się raz jeszcze Joannie. Krytycznym okiem spojrzałam na zniszczone włosy, z rozdwojonymi, a nawet roztrojonymi końcówkami, na niewyregulowane brwi, niedogolone nogi i pomalowane na wpół zdartym, różowym lakierem paznokcie.  Dopiłam kawę.
- Joanno – powiedziałam poważnie – kiedy ostatnio byłaś u fryzjera?
Dziewczyna zamyśliła się na chwilę i schowała włosy za koszulkę piżamy.
- Parę lat temu – wzruszyła ramionami zawstydzona.
- A u kosmetyczki?
Zapadła cisza. Joanna wpatrywała się we mnie wystraszona tak, jakbym zapytała ją, kiedy ostatnio była w Biurze  Emigranta i w areszcie.
- Nigdy.
Uśmiechnęłam się do niej ciepło.
- Ubierz się – zaczęłam fachowym głosem – odśwież się, nałóż podkład i wychodzimy.
Brązowe oczy dziewczyny rozszerzyły się i patrzyły na mnie z niepokojem.
- Ale ja nie… - zaczęła.
- Użyj moich kosmetyków – przerwałam jej – i jeśli chcesz wybierz sobie coś z mojej szafy.
Pokiwała głową z niedowierzaniem i wyszła z kuchni.

Wiatr wiał niemiłosiernie, a na swoim czole czułam pojedyncze krople deszczu. Stałam oparta o Rolls Royce i czekałam aż Joanna wyjdzie z kamienicy. Pozwoliłam jej na samotne przejrzenie mojej szafy i przygotowanie do wyjście, ślepo ufając, że jednak nie jest złodziejką i nie ukradnie mojej biżuterii. Stałam tak zszokowana swoją naiwnością, oparta o samochód, i zastanawiałam się skąd się wzięła u mnie ta skrajna, do granic możliwości, głupota. Chciałam po prostu, żeby dziewczyna miała trochę swobody i prywatności. Im dłużej jej nie było, tym moja wyobraźnia bardziej szalała. Wyobrażałam sobie, jak znajduje moje karty kredytowe i piny do nich i jak chowa do tej obrzydliwej walizki kolczyki po mojej babci. Przełknęłam głośno ślinę i zapaliłam papierosa.
Joanna dopiero po następnych dziesięciu minutach pojawiła się w drzwiach kamienicy. Miała na sobie moje czarne legginsy i niebieską tunikę sięgającą niemalże do jej kolan. Na stopach miała te same czółenka, które dzisiaj oglądałam. Kolejnym punktem naszego dnia, zaraz po fryzjerze i kosmetyczce, było odwiedzenie sklepu obuwniczego oraz odzieżowego. Mimo tego że nie miała na sobie swoich ubrań, tylko moje, pożyczone, jej twarz promieniała. Nie wstydziła się, że jej ciuchy są stare i niegustowne. Chociaż mogłabym dać sobie uciąć rękę, że Joanna nie jestem pustą lalunią, dla której metki przy ubraniach są wartością nadrzędną, to z pewnością w lepszych ciuchach mogła czuć się pewniej.
- To twój samochód? – zapytała, wpatrując się w pojazd za mną. Podeszła bliżej i pogładziła czarną karoserię – robi wrażenie.
Wzruszyłam ramionami, nie chcąc w jakiś sposób zawstydzać ją moją majętnością. Uprzejmie zaprosiłam ją do środka.  Była znacznie bardziej uśmiechnięta i zrelaksowana niż paręnaście godzin temu. Przyglądała się widokowi za szybą, pokazując palcem miejsca, którą ją zachwycały i pytając mnie o historię niektórych budynków. Z przyjemnością odpowiadałam na każde jej pytanie. Kochałam to miasto, każdy zabytek, każdy najmniejszy murek. W ramach rewanżu, Joanna zdawała się nie zauważać, jak fatalnie jeżdżę i na to jak wielu kierowców trąbiło na mnie.
Pomimo problemów, dojechałyśmy na miejsce całe i zdrowe. Niewielki, różowy domek z białymi okiennicami oraz wielkim szyldem: Audrey – salon fryzjerski.
- Pamiętaj – zwróciłam się do mojej towarzyszki zanim weszłyśmy – udawaj, że chcesz płacić.
Skinęła jedynie głową.
Cichy dzwoneczek oznajmił nasze przyjście. Z zaplecza wyślizgnęła się chorobliwie chuda kobieta o kasztanowych włosach. Na mój widok uśmiechnęła się promiennie i ucałowała w powietrzu  moje oba policzki. Następnie spojrzała dziwnie na Joannę.
- Witaj Audrey – powiedziałam, siląc się na uprzejmości – znalazłabyś chwilkę dla mojej przyjaciółki. Niespodziewanie odwiedziła mnie córka przyjaciela mojego ojca i postanowiłam zrobić u niej małą metamorfozę.
- To najwyższy czas- rzuciła złośliwym tonem fryzjerka – wygląda koszmarnie.
W duchu podziękowałam niebiosom, że Joanna nie mówi ani nie rozumie niczego po francusku.
Audrey  zniknęła na zapleczu po tym, gdy poprosiłam ją o zrobienie kawy.
- Melissa – zaczęła cicho dziewczyna – tutaj są ceny jak na Batorym.
Oderwałam wzrok od magazynu modowego i spojrzałam z zaciekawieniem na nią.
- Na czym? – zapytałam.
- Drogo – szepnęła.
Zmarszczyłam nos.
- Oj, zamknij się i spróbuj się zrelaksować.
-Ale te ceny są kosmiczne – wciąż wpatrywała się w cennik.
- Będziesz wreszcie cicho? – zaczęłam się denerwować – udawaj bogatą snobkę.
- Nie potrafię – powiedziała ponuro.
- Robię to tyle lat – odparłam obojętnie – można się przyzwyczaić.
Kiwnęła tylko głową.
Audrey robiła cuda z jej włosami. Obcinała, cieniowała, wygładzała, odświeżała, rozjaśniała, farbowała. Wystawiała przy tym idiotycznie język.
- Po mieście chodzą pogłoski, że Gilbert spakował swoje walizki i zostawił cię – powiedziała Audrey modelując włosy Joanny. Uśmiechnęła się przy tym z satysfakcją.
Postanowiłam nie dawać po sobie poznać, że w jakiś sposób mnie to dotyka.
- Podobno zabawiał się z jakąś młodą dziwką w waszym łóżku – dodała podnieconym głosem – tak przynamniej twierdzi pani Irene.
No tak, stara, przebrzydła pudernica Irene, której Audrey raz w tygodniu czesze na wpół wyłysiałą perukę, pewnie znowu leżała pod drzwiami mojego mieszkania i skwapliwie notowała każde słowo, które podsłuchała.
Audrey zdjęła z ramion Joanny fryzjerski ręcznik i znowu patrzyła na mnie dumnie tak, jakby informacja o mojej katastrofie, przyniosła jej niewątpliwą radość. Wygląda na to, że za sprawą Irene, byłam tematem numerem jeden ostatniego tygodnia.
- Audrey – zaczęłam słodkim tonem, gdy Joanna przeglądała się, zachwycona, swojej fryzurze – czy twój mąż nadal paraduje, po Polach Elizjerskich, w rajstopach i spódnicach tak krótkich, że widać jego małego penisa?
Audrey poczerwieniała gwałtownie i stanowczo zawyżyła cenę swojej usługi. Joanna posłusznie sięgnęła do torebki.
- Nie kochanie – powiedziałam po francusku – pozwól, że dzisiaj to ja zapłacę.
Podałam Audrey kartę bankomatową.
- Dobrze wiesz, że tu nie można płacić kartą – powiedziała fryzjerka kąśliwie.
- No tak – zaśmiałam się teatralnie – zapomniałam, że cywilizacja jeszcze do ciebie nie dotarła.

Sytuacja wyglądała podobnie w salonie kosmetycznym. Mimo tego, że Paryż jest olbrzymim miastem, pełnym ludzi, to zdawało się, że kogokolwiek bym nie spotkała to będzie on wtajemniczony w szczegóły mojego rozstania z Gilbertem. Kosmetyczka Margaret spoglądała na mnie z kpiną, piłując paznokcie Joanny. Nie zadawała żadnych pytań i nie rzucała żadnych uwag. Nie musiała nic mówić, żebym wiedziała, że ktoś opowiedział jej ze szczegółami, co się wydarzyło. Nie mogły tego wszystkiego wiedzieć od starej Irene. Musiały mieć też inne źródło, pewniejsze i bardziej poinformowane.
Zignorowałam to wszystko. Zacisnęłam usta i udawałam, że niczego nie słyszę i że właściwie to mnie tu nie ma. Przyglądałam się Joannie uważnie i zastanawiałam się, co tak właściwie z nią tu robię. Tak naprawdę, była okropna. Była zbitką wszystkich cech charakteru, które osobiście uważałam za popierdolone. Wierzyła w dobro, pokornie przyjmowała ciosy od losu, przesadnie interesowali ją skrzywdzeni ludzie, a do tego ufała wszystkiemu i wszystkim. Joanna nie miała twardej dupy, a tym bardziej serca.

Zaparkowałam samochód pod jedną z popularnych restauracji. Mimo niezbyt przychylnej atmosfery, która towarzyszyła w prawie każdym odwiedzonym salonie i sklepie, Joanna wyglądała lepiej niż się mogłam tego spodziewać. Albo drzemało w niej ukryte piękno, albo przez ostatnie lata stanowczo nie doceniałam moich specjalistek.
- Gdzie idziemy? – zapytała, idąc za mną chwiejnym krokiem. Muszę przyznać, że chyba dobrałam do jej czarnej, klasycznej sukienki, zbyt wysokie szpilki.
- Jesteśmy we Francji – odparłam pewnie – co jada się we Francji madame?
- Tylko nie mów, że idziemy jeść ślimaki i żabie udka – powiedziała przerażona i zatrzymała się na środku chodnika. Zachichotałam cicho i pociągnęłam ją za rękę.
- Nie bądź dziecinna Jeanne – powiedziałam spokojnie – w życiu należy spróbować wszystkiego.
Jeszcze chwilę stawiała opór, by wreszcie wejść za mną do eleganckiej restauracji. Podeszłam do kontuaru i z zalotnym uśmiechem przywitałam się z szefem sali. Po krótkiej rozmowie zaprowadził mnie i Joannę do stolika i podał nam karty.
Dziewczyna rozglądała się po sali z zaciekawieniem. Wnętrze było wytworne. Białe obrusy, srebrna zastawa, ciężkie krzesła z satynowym obiciem. Poleciłam jej, żeby zajrzała do menu i wybrała coś dla siebie.
- Tu są same żaby, ślimaki i wina – powiedziała skonsternowana. Kiwnęłam głową z rozbawieniem. Po krótce wyjaśniłam jej do czego służą pojedyncze sztućce, kiedy powinna napić się wina i dlaczego żabie udka należy jeść rękoma. Kiwała przy tym głową ze zrozumieniem i skupionym wzrokiem. Mimo oporów zjadła całe danie, które miała na talerzu.
- Masz rodzeństwo? – zapytałam, wycierając usta.
Oczy Joanny spojrzały w bok i zaczęły wpatrywać się smętnie w wykładzinę.
- Masz rodzeństwo? – powtórzyłam niecierpliwie. Od rana chciałam zacząć temat jej siostry i dowiedzieć się, jakim cudem tak niewinna i dobra osoba, jak ona, zostawiła bezbronne dziecko w takim miejscu.
- Siostrę – odparła cicho – Agatę.
Pokiwałam głowę, udając zaskoczenie.
- Ile ma lat?
- Dwanaście – poruszyła się na krześle niespokojnie i wbiła wzrok w talerz.
- To pewnie zaczyna buntować się wobec terroru w domu – powiedziałam obojętnym tonem. Przyglądałam się jej, chcąc dostrzec jak najwyraźniej jej reakcję. Dziewczyna poczerwieniała aż po same uszy i odgarnęła znaczną część włosów za ucho. Dopiero po dłuższej chwili spojrzała na mnie spode byka.
- Nie mieszka z nami – mówiła bardzo wolno – zabrali ją do domu dziecka.
Nie próbowałam nawet udawać zaskoczenia. Przełknęłam głośno ślinę i odchrząknęłam nerwowo.
- Przepraszam – burknęłam.
- Nic się nie stało – zapewniła – skąd mogłaś wiedzieć?
Nic nie odpowiedziałam. Rozmowa nagle przestała się kleić i między nami zapanowała krępująca cisza. Joanna przyglądała się ludziom na ulicy, a ja próbowałam znaleźć sposób, żeby nie tylko pomóc jej, ale też znowu odwrócić, chociaż na chwilę, jej uwagę od rodziny.

Na zewnątrz robiło się coraz ciemniej, a chłód dzisiejszego dnia nie dawał o sobie zapomnieć. Zaparkowałam samochód na parkingu, pod kamienicą. W oknie zauważyłam łysawą głowę Ireny, która przyglądała się bacznie mojemu gościowi.
Zamiast do mieszkania, poprosiłam Joannę, żeby poszła ze mną w jeszcze jedno miejsce. Zgodziła się niechętnie i ciągnięta przeze mnie za rękę, oddaliła się w stronę Wieży Eiffla. Po drodze kupiłam w monopolowym po dwie butelki drogiej wódki, sok i paczkę papierosów. W milczenie szłyśmy przed siebie, mijając barwne motyle stolicy. Ludzi wokoło było coraz mniej, aż wreszcie zniknęli zupełnie. Wskazałam ławkę, z której mogłyśmy obserwować oświetloną Wieżę Eiffla.
- Pięknie tu – odezwała się Joanna.
Kiwnęłam tylko głową i wyciągnęłam z reklamówki sok i butelki. Jedną z nich wręczyłam towarzyszce, drugą sama przyłożyłam do ust i przechyliłam. Czułam, jak moje ciało wypełniało się ciepłem i niesamowitym poczuciem ulgi. Ona zrobiła to samo, krztusząc się przy tym. Zaśmiałam się głośno i poklepałam ją po plecach.
- Opowiedz mi Joanno – zaczęłam pewnie – wszystko to, co chcesz żebym wiedziała.
Dziewczyna zamyśliła się na moment i wyciągnęła rękę po papierosa.
- Na początku wszystko było dobrze – zaczęła powoli – tata nie pił, a mama była wiecznie spokojna. Oglądałam w telewizji te wszystkie okrucieństwa: mąż zabił żonę tasakiem, martwe dzieci schowane w beczkach i ciągłą, wszechobecną tragedię. Wtedy byłam przekonana, że to nigdy mnie nie spotka, że to niemożliwe. Potem ja i moja siostra stałyśmy się tymi smutnymi dziećmi z telewizji i wszystko to, co kiedyś mnie szokowało, stało się moją rutyną. Okazało się, że wcale nie jestem wyjątkowa.
- Ale dlaczego?
- Nie wiem – odparła, śmiejąc się rozpaczliwie – nigdy nie byliśmy bogaci, ale żyliśmy na stałym, bezpiecznym poziomie. Ojciec zaczął pić, stracił pracę, matka stała się nerwowa. Gdy raz dostałam w twarz, następne ciosy były tylko kwestią czasu.
Zapadła cisza. Wpatrywałam się w Sekwanę, spokojną dzisiaj. Woda odbijała się od brzegów leniwie, nigdzie się nie spieszyła. Nie chciałam spojrzeć na Joannę, bo doskonale wiedziałam, że płacze. Nie wiem, czy potrafiłabym ją teraz przytulić, uspokoić, powiedzieć coś, co mogłoby dać jej jakąkolwiek nadzieję.
- Dlaczego to mnie spotkało? – zapytała – dlaczego wciąż coś złego mnie spotyka, Melisso?
Przełknęłam ślinę i spojrzałam na nią. Po jej bladych policzkach spływał czarny tusz. Patrzyła na mnie z nadzieją.
- Co mam ci powiedzieć? – odparłam ponuro – Chcesz usłyszeć, że odpowiedź na to pytanie może nie przynieść rozwiązania? Rozwiązanie nie musi prowadzić do niczego lepszego.
- Najgorsza jest świadomość, że nikogo nie obchodzi mój los – zaszlochała mi wprost do ucha. Czułam jak jej łzy, wymieszane ze śliną, lądują na moim policzku. Chciałam powiedzieć jej, że mnie naprawdę interesuje to, co się z nią stanie i pewnie inaczej nie zadawałabym sobie tyle trudu, żeby ją uszczęśliwić. Nagle zdałam sobie sprawę, że może nie w tym rzecz. Wzięłam kolejny łyk alkoholu do ust.
- Powiedz, jakie jest twoje marzenie – powiedziałam cicho.
- Chciałabym znaleźć pracę, mieszkanie, stworzyć taki dom, który pozwoliłby odzyskać siostrę, żyć lepiej niż moi rodzice – powiedziała bez wahania.
Zapaliłam papierosa. Kłęby szarego dymu, otoczyły nas ze wszystkich stron.
- Te wszystkie rzeczy – odpowiedziałam – dlaczego o nie nie poprosisz?
Spojrzała na mnie ze zdziwieniem.
- Przecież ja…
- Przecież ty uciekłaś, z domu, z miasta, nawet z kraju – nie potrafiłam się zatrzymać – przecież w Polsce też da się znaleźć pracę, potem mieszkanie i wziąć do siebie siostrę. Przecież to nie mogło być takie trudne, wystarczyłoby tylko chcieć. Później, jak ostatnia idiotka, przespałaś się ze swoim szefem… Naprawdę myślałaś, że to pomoże ci odzyskać Agatę?
- Powinnam już iść – powiedziała ze łzami w oczach – wezmę tylko walizkę.
Spodziewałam się tego, że to powie. Złapałam ją za nadgarstek. Spojrzała na mnie z wyrzutem i szarpnęła się.
- Nie bądź dziecinna – powiedziałam cierpko – Napij się, zaraz pójdziemy do domu.
- Po co? – powiedziała bezczelnie.
- Nie bądź niewdzięczna – odparłam protekcjonalnym tonem.
 Dziewczyna zmieszała się i wbiła wzrok w chodnik.
- Przepraszam, ja… - zająknęła się – dlaczego właściwie to robisz?
Wzruszyłam ramionami.
- Chciałam tylko pokazać ci, że nie trzeba tak żyć.
- Mam żyć tak, jak ty? – żachnęła się – wybacz Melisso, ale nie wyglądasz na osobę, z której należałoby brać przykład.
Spojrzałam na nią urażona.
- Obie nas los ostatnio poturbował –rzuciłam od niechcenia – Nie mamy innego wyjścia, musimy leczyć się wódką.
- Nie każdy nieszczęśnik pija na umór – zauważyła z drwiną.
- Racja. Reszta pali papierosy.
- Jak ty to robisz? – zapytała po chwili.
Wzruszyłam ramionami.
- Wystarczy przestać przejmować się tym wszystkim, na co nie ma się wpływu – wyjaśniłam – Zadaniem człowieka jest życie, a nie umartwianie się.
Joanna wypiła potężny łyk wódki i popiła go sokiem. Nie mówiła nic, nie patrzyła nawet w moją stronę.
- A przedtem? – przerwałam ciszę – o czym marzyłaś wcześniej?
Uśmiechnęła się nieśmiało.
- Często odwiedzaliśmy moją babcie, gdy jeszcze żyła. Mieszkała niedaleko Zakopanego… stolica polskich gór, wiesz? – skinęłam głową – babcia chodziła ze mną i Agatą na długie spacery po mieście. Regularnie odwiedzałyśmy Krupówki i Wielką Krokiew.
- Wielkie co? – Zapytałam.
- Oglądałaś kiedyś skoki narciarskie?
- Ja ze sportu lubię tylko klatę Ronaldo.
Chociaż było już ciemno, zauważyłam, że Joanna przewraca oczami.
- Wielka Krokiew to taka skocznia – odparła zniecierpliwiona – zaczęłam się wtedy interesować skokami. Miałam fioła na tym punkcie. Znałam dane każdego zawodnika. Wtedy postanowiłam, że kiedyś pojadę do Austrii i zobaczę na własne oczy Bergisel.
- A to gdzie?
Joanna spojrzała na mnie tak, jakbym urwała się z księżyca.
- W Innsbrucku –odparła. Uśmiechnęłam się pogodnie. Wszystko układało się idealnie. Austria, a dokładniej Innsbruck, ciotka Sisi, moje możliwości, jej marzenia.
Każdy kolejny element mojego planu, który właśnie rodził się w mojej głowie, przyprawiał mnie o coraz większą euforię. Moje ciała drżało z podniecenia.
Do tego wszystkiego, byłam pijana. Kręciło mi się w głowie, nogi miałam jak z waty, a w mojej głowie aż huczało. Zawsze, gdy jestem pijana, jestem niesamowita.
- W takim razie  - zaczęłam pogodnie – wracajmy, pakujmy walizki, bukujmy bilety i lećmy!
Stałam przed Joanną, próbując wyczytać cokolwiek z jej twarzy. Czekałam na wybuch euforii, niekontrolowany śmiech i uścisk. Tymczasem ona wpatrywała się we mnie, zaciskając usta w cienką linię.
- Melissa! – krzyknęła – jak ty niczego nie rozumiesz! To, że masz pieniądze nie znaczy, że możesz mi układać wszystko. Fryzjer, kosmetyczka, ciuchy, buty, a teraz to – wzdrygnęła się – ekskluzywne wakacje! Powinnaś mnie nienawidzić. N-I-E-N-A-W-I-D-Z-I-Ć.
- Bo?
- Pukałam się z twoim facetem – wydarła się – a ty teraz próbujesz mnie zbawić. Może i nie pochodzę z dobrego domu, gdzie miałabym pod dostatkiem żarcia, ciuchów i kosmetyków, ale to nie znaczy, że możesz tak mnie traktować.
- Jak? – syknęłam – z szacunkiem?
Prychnęła.
- Myślisz, że jak pomożesz biedaczce to poczujesz się lepiej sama ze sobą?
- Rób, co chcesz – powiedziałam – Chciałam odwiedzić ciotkę w Austrii i przy okazji zrobić ci przyjemność. Nie będę się dłużej narzucać.
Zebrałam swoje rzeczy z ławki i odeszłam.

Jestem pewna, że moja głowa ważyła teraz milion ton. Nie potrafiłam jej nawet oderwać od poduszki. W moich ustach panowała nienormalna suchota i  z trudem przełykałam ślinę. Słońce świeciło mi w oczy, a nogi rwały, w niezdrowy sposób. Powietrze było ciężkie, przesiąknięte dymem tytoniowym i alkoholem. Żadne łzy, papierosy, nawet wódka tu nie pomogą. Ja i Gilbert poszliśmy przed siebie, ale całkowicie w innym kierunku. Leżenie w łóżku godzinami, oglądanie beznadziejnie nudnych programów w telewizji i żywienie się jedynie bagietkami, nie zmieni niczego w moim położeniu i nie sprawi, że zniosę to godnie.
- Niedobrze mi – Joanna przerwała ciszę. Obróciłam głowę w jej kierunku. Leżała obok mnie na niewygodnym materacu i uśmiechała się pogodnie.
- Jak właściwie brzmi zdrobnienie twojego imienia? – spytałam mimochodem.
- Asia – powiedziała.
- Asia – powtórzyłam nieporadnie.
Zaśmiała się głośno. Zapadła cisza, ale nie ta z tych krępujących, którą każdy chce przerwać.
- Jesteś nieszczęśliwa – powiedziała cicho.
Spojrzałam na nią urażona.
- Jestem silna – odparłam pewnie i usiadłam.
Pokiwała przecząco głową.
- Co dalej? – zapytała.
Pokiwałam głową z niedowierzaniem.
- Wciąż nie rozumiesz –zaczęłam – możemy wszystko, wystarczy o to poprosić.
Asia siadła obok mnie i zaśmiała się jeszcze głośniej.
- Mamy na sobie ubrania tego fiuta – zauważyła. Faktycznie, obie miałyśmy ubrane stare koszulki Gilberta, których nie wziął ze sobą.
- Warto byłoby je zarzygać – dodałam, uśmiechając się pod nosem.
Joanna zamyśliła się na chwilę.
- Wyjedziemy? Zaczniemy wszystko od początku?
- Jeśli tylko tego chcemy.

*
No to opuszczamy Francję. Wreszcie.
Taki sobie, o, rozdział. Mam nadzieję, że komuś się spodoba.
Dziękuję za wszystkie komentarze i wyświetlenia, to dużo dla mnie znaczy. Dlatego może wszystkich tych, którzy przeczytali rozdział o zostawienie po sobie śladu.

Zapraszam też na nowego bloga mojej wspaniałej Ali Tajemnice też są ważne - siatkarsko, przyjemnie i z klasą.
Nadrabiam wciąż zaległości na Waszych blogach, dzisiaj zawitam na pewno
 na If these wings could fly, czuję się tam cudownie.
Buziaki dla Was!



Korekta: Aga 



8.18.2015

Rozdział II

soundtrack
1   2

Okazało się, że Gilbert nie był, nie jest i nigdy nie będzie mężczyzną, którego kochałabym nad życie. Nie był kimś, kogo obsesyjnie chciałam utrzymać przy sobie. To nie była druga połówka tego samego jabłka, ani mój Romeo.
Najgorszą rzeczą w tym wszystkim nie było to, że zdradził mnie z kobietą o wiele brzydszą ode mnie, w naszym łóżku, ale fakt, że nie wrócił do mnie i nie błagał o wybaczenie. Nie zadzwonił, nie napisał, nie pojawił się w moim mieszkaniu z bukietem róż i nie upadł na kolana przede mną. Nie zrobił niczego, co wskazywałoby na to, że kiedykolwiek mnie kochał i że kierował się czymś głębszym niż jedynie chęcią pozyskania jakiejś części moich pieniędzy. Nagle wszystko stało się jasne, a to, że bez większego skrępowania korzystał z mojego konta bankowego, dość jednoznaczne. Mimo to, wszystko, co w ostatnich dniach się wydarzyło, dziwiło mnie, tak kurewsko, po ludzku.
Może właśnie to jest recepta na szczęśliwe życie. Wykreowanie własnej rzeczywistości, dostosowanie swojej osobowości i ideałów do obowiązujących trendów, płynięcie z falę, a nie przeciw niej. I przede wszystkim: niemyślenie. Przecież jest tylu ludzi, w Internecie, w telewizji, na ulicach, którzy nie myślą i wydają się być w stu procentach szczęśliwi. Nie dostrzegają tego, co jest istotne, niczego nie rozumieją ani nie analizują.
Mogłam oczywiście zamknąć się w pokoju, zawinąć się w kołdrę i płakać tak długo aż zabrakłoby mi łez. Pozostać samą ze swoimi myślami, dokonując autodestrukcyjnych czynów, robiąc sobie samej tym krzywdę. Nie jestem jednak typem kobiety, która krzyczy rozpaczliwie: kochaj mnie! Nigdy nie chciałam być niczyim ideałem. Byłam dorosła i jak na kobietę dojrzałą przystało piłam hektolitrami wino, paliłam mnóstwo papierosów i nie byłam w stanie utrzymać przy sobie żadnego faceta przy sobie dłużej niż rok. 
Z perspektywy czasu zaczęło mi się wydawać, że to życie jest dość zabawne. Wszystko już dawno sobie poukładałam, snułam plany i projektowałam przyszłość. Miałam niedługo wyjść za mąż, jak większość koleżanek w moim wieku, założyć rodzinę, zostać prawniczką , mieć dzieci, dom z ogrodem i labradora. Jednak wszystko się teraz rozsypało. Kierunki się ze sobą pomieszały, wiatr zaczął mocniej wiać, a do tego ktoś napluł mi w twarz.
Od paru godzin siedziałam na swojej pięknej pikowanej kanapie, którą wczoraj upaskudziłam lodami czekoladowymi, gryząc czerstwą już bagietkę. Za oknem panowała szaruga, słońce już dawno zniknęło zza horyzontem, a chłodny wiatr kręcił moimi włosami, który nie spotkały wody i szamponu od paru dni. Siedziałam tak, z brodą opartą na kolanach i wpatrywałam się w idiotyczny program, który właśnie leciał w telewizji. Czułam zapach mojego własnego potu i brudu, który nawarstwiał się na mojej skórze, a mój nieświeży oddech przyprawiał mnie o mdłości. Ruszałam się z miejsca jedynie wtedy, gdy czułam potrzebę oddania czegoś światu z mojego organizmu, brakowało mi wina lub papierosów.
Czułam się osobą szczęśliwą. Jeśli ktoś ośmieliłby się zaprzeczyć lub powiedzieć, że założyłam jedynie maskę zdystansowanej i niezależnej kobiety, a tak naprawdę, w głębi serca, czułam się nieszczęśliwa, to bez wahania strzeliłabym mu w twarz.
Nie umiałam wytłumaczyć, dlaczego z taką godnością radziłam sobie z zaistniałą sytuacją. Nie krzyczałam, nie rwałam włosów z głowy, nie wydzwaniałam do niego, ani nawet nie próbowałam znaleźć tej lafiryndy, która rozwaliła mi życie. Może to wina liberalnego wychowania moich rodziców i tej całkowitej tolerancji na wszystko, której uczyli mnie przez te lata. Zdrada osoby bliskiej nie była dla mnie czymś strasznym. Nie przekreślała wspólnej przyszłości, ambitnych planów i gorącego uczucia. Nie była wystarczającym powodem by odchodzić od kogokolwiek. W moim dzieciństwie miałam wiele cioć i wujków, którzy pełnili funkcję odskoczni od małżeństwa dla moich rodziców. Na początku dziwiło mnie to, że matka i ojciec zapraszali do wspólnego łóżka obcych ludzi i potrafili ich dotykać w taki sposób, jak siebie nawzajem. W chwili, gdy jedno dowiadywało się o zdradzie drugiego, wystarczył wyjazd na weekend, dobre wino, czy biżuteria, a wszystko wracało do normy. Gdy zaczęłam dorastać i rozumieć coraz więcej z tego, co działo się wokoło, zastanawiałam się, dlaczego się nie rozwiodą, skoro oboje potrzebowali szukać rozkoszy w innych ramionach. Moim zdaniem powinni wtedy jak najszybciej wydostać się z tego prywatnego piekła, pełnego zdrad, kłamstw i fałszywych słów. Byłam wtedy niepoprawną idealistką, której wydawało się, że ten świat jest bardziej poprawny, perfekcyjny, logiczny niż w rzeczywistości  był. Szybko zrozumiałam, że moi rodzice musieliby najpierw dostrzec, że znajdują się w tym piekle i zauważyć w jak beznadziejnym związku tkwią. Moja sytuacja wyglądała dość podobnie i pewnie przymrużyłabym oko na zdradę Gilberta, gdyby tylko wrócił do mnie i błagał o wybaczenie tak samo, jak mój ojciec.
Sięgnęłam drżącą dłonią pod poduszkę, po paczkę papierosów. Byłam już prawie trzeźwa z uwagi na to, że musiałam zacząć oszczędzać wino, jeśli chciałam by starczyło do końca tygodnia. Po tym, jak okazało się, że ów pudełko było puste, z trudem wstałam z wygodnej kanapy i poczłapałam w stronę komody. Przeszukałam wszystkie szuflady, każdą skrytkę, a szkatułkę z Wieżą Eiffla przejrzałam pięciokrotnie. Nigdzie, w żadnej tajemnej dziurze, nie znalazłam nawet jednego, ba, nawet połówki papierosa. Sytuacja z minuty na minutę zaczęła wydawać mi się coraz straszniejsza. Perspektywa doprowadzenia swojego ciała do takiego stanu, za który nie powinnam się wstydzić, i opuszczenie mieszkania, wywoływały we mnie przerażenie. Przez ostatnie dni polubiłam swoją samotność i niezależność i za żadne skarby świata nie chciałam zamieniać przytulnego i bezpiecznego saloniku na ulicę, pełną idiotów. Było dobrze tak jak było.
Decyzję o tym, czy papierosy, czy względny spokój na kanapie, jest dla mnie ważniejszy, musiałam jednak podjąć szybko, z uwagi na nieubłagalnie zbliżającą się noc. Wraz z pogłębiającymi się ciemnościami na zewnątrz, rosło prawdopodobieństwo tego, że spotkam nachalnego pijaczka lub upadłego lowelasa, pokroju Gilberta.
Umiarkowanie żwawym krokiem ruszyłam w stronę łazienki, zrzucając po drodze za duże, poplamione ketchupem, dresy. Z lekkim przerażeniem spojrzałam w lustro. Chociaż wciąż jawiłam się jako kobieta o niepospolitej urodzie, przypominałam raczej zaniedbaną i zmęczoną życiem matkę szóstki dzieci niż boginię seksu. Mogłam z całą pewnością stwierdzić, że alkohol i papierosy, połączony z niezdrowym jedzeniem, otwiera we mnie bardzo niebezpieczne szufladki, które były dla dotychczasowo tajemnicą.
Wtarłam w moje ciało znaczącą ilość mydła, żelu pod prysznic, balsamu i każdego innego środka, który nadawałby się do czyszczenia mojej spoconej skóry. Włosy, który stały się matowe, umyłam trzykrotnie, trąc je ze zdwojoną siłą. Owinęłam się ręcznikiem i ruszyłam w kierunku szafy. Część moich ubrań spakowałam już do dużych kartonów. Chciałam jak najszybciej opuścić moje mieszkanie i to nie dlatego, że nawet stara szczotka do kibla przypominała mi o tym, jak cudownym mężczyzną był Gilbert, ale dlatego, że uznałam, że w innym mieszkaniu będzie mi łatwiej oddychać. Przecież to nie miłość sprawia, że żyjemy, tylko właśnie fakt, że oddychamy.
Nie chciałam dla Gilberta źle. Chciałam jedynie usłyszeć, że cierpi i że źle mu beze mnie. Z każdym kolejnym dniem, dochodziło do mnie to, że nigdy tego nie powie.
Wyciągnęłam z dna szafy sukienkę w kwiaty, która wydawała mi się na tyle przekonywująca, że każdy byłby w stanie uwierzyć, że nigdy nie byłam w lepszym stanie. Umalowałam nawet oczy,policzki udekorowałam sztucznym rumieńcem, a włosy zaczesałam na bok. Spojrzałam w lustro i uśmiechnęłam się z satysfakcją. Jak niewiele potrzeba by kobieta stała się znowu piękna?
Woda, mydło, parę kosmetyków i do tego niezachwiana pewność siebie w oczach oraz uśmiech.

Paryż nocą był, o ile można to sobie wyobrazić, jeszcze piękniejszy niż za dnia.  Szerokie ulice, oświetlane przez miejskie latarnie, podchmieleni panowie w koszulach, eleganckie kobiety i zakochane pary, obściskujące się na każdej ławce. Miasto, mimo późnej pory, wciąż tętniło życiem. Ludzie śpiewali, tańczyli, śmiali się głośno, rozkoszując się magią tego miejsca.
Jakiś chłopak, pod bramą Pałacu Elizejskiego, uklęknął przed swoim dziewczyną. Z kieszeni wyciągnął typowe już czerwone pudełko w kształcie serce i wykrzyczał słowa w nieznanym mi języku. Dziewczyna zakołysała się na swoich grubych, jak pnie stuletniego drzewa, nogach i zaniosła się płaczem tak głośnym, że usłyszał ją każdy w promieniu paru kilometrów. Mijały kolejne sekundy, a chłopak, który wciąż klęczał i wbijał sobie w kolana kamyczki, powoli zaczynał się niecierpliwić. Wstał z ziemi i złapał ukochaną za ręce. Ta, chyba pod wpływem jego ciepłego dotyku, wytarła z twarzy wijące się smarki i wydukała coś do ucha chłopaka. Potem połączyli się w uścisku i mokrym, jak Sekwana, pocałunku. Tłumek, który zdążył się zebrać wokół pary, zaczął wiwatować, a chłopak, nie przerywając wpychania dziewczynie języka do ust, uniósł kciuk w górę w geście triumfu. Parsknęłam tylko śmiechem i ruszyłam w swoją stronę.
Korzystając z ciepłej nocy, którą podarował nam los i z tego, że wyjście z domu nie było tak przerażające, jak mogło się wydawać, postanowiłam zjeść bagietkę z dżemem w Parku Monceau i zapalić papierosa, napawając się pięknem otoczenia. Dziarskim krokiem przemierzałam alejki, wdychając do płuc świeże powietrze. Rozglądałam się w poszukiwaniu wolnej ławki, gdzie nie było pary zakochanych lub jakiegoś samotnego erotomana, dla którego moja krótka sukienka byłaby zachętą do włożenia pod nią ohydnych łapsk.
Natychmiast ją rozpoznałam. Siedziała na ławce, a nogi opierała na czerwonej, odrapanej walizce. W dłoniach chowała twarz, jasne włosy opadały niechlujnie na odkryte ramiona. Trzęsła się spazmatycznie, wycierając opuchnięte policzki wierzchem dłoni. Płakała, a raczej rozpaczała. Przystanęłam koło niej, przyglądając się ciekawie, a fakt, że miała w reklamówce złote szpilki, tylko upewnił mnie w tym, że właśnie ją przyszło mi dzisiaj spotkać. Odgryzłam kawałek bagietki i siadłam obok niej, na ławce. Przez chwile zdawało się, że nie zauważyła mojej obecności, wciąż chlipała sobie.
- Jeanne – powiedziałam wreszcie – oszczędziłabyś sobie publicznego ośmieszenie.
Dziewczyna spojrzała na mnie gwałtownie i wykrzywiła twarz w grymasie bólu, zanosząc się kolejnym, spazmatycznym szlochem.
Przyglądałam się jej pogardliwie, w oczekiwaniu aż wyleje już te morze łez. Wyciągnęłam paczkę papierosów i zaczęłam obserwować podpitego dziadka, który zataczał się na trawniku niedaleko ławki. Z trudem podnosił się z ziemi, podpierając się rękami i za chwilę znowu upadał. Zastanawiałam się, gdzie teraz przebywają szanowni oficerowie policji.
Powtórnie spojrzałam na Joannę, które przestała już płakać i przyglądała mi się ciekawie. Uśmiechnęłam się do niej sztucznie i sięgnęłam do siatki z zakupami. Wyciągnęłam z torby bagietkę i słoiczek dżemu truskawkowego. Podałam jej jedzenie, a ona bez słowa sprzeciwu wzięła je do ręki i łapczywie zaczęła pochłaniać bułkę. W torebce znalazłam jeszcze wodę mineralną, którą bez cienia żalu oddałam kochance mojego byłego chłopaka.
Dziewczyna musiała od dawna nie jeść, bo szybko zjadła jedzenie, które w niekontrolowanym przypływie dobrych chęci jej podarowałam. Spoglądała przy tym na mnie z nieukrywaną wdzięcznością, zapominając o dobrych manierach i nie wycierając brody z lepkiego dżemu.
- Dziękuję – wykrztusiła po chwili – tylko dlaczego to robisz? Przecież ja…
- Bóg powiedział: Głodnych nakarmić. Spragnionych napoić. Nagich przyodziać. – powiedziałam od niechcenia.
Joanna pokiwała nieznacznie głową i dopiła resztę wody mineralnej, którą jej podarowałam. Uśmiechała się przy tym z ulgą.
- Wyrzucił mnie z pracy – przerwała ciszę drżącym głosem – sprzątałam w jego biurze. Obiecał mi, że pomoże znaleźć mi lepszą pracę lub po prostu zostanę jego sekretarką. Mówił, że znajdzie mi piękne mieszkanie, kupi eleganckie sukienki i nowe buty. Nie wiedziałam, że ma kogoś, naprawdę.
Pokiwałam głową z niedowierzaniem.
- Teraz nie mam pieniędzy nawet na jedzenie, a co dopiero na zapłacenie za wynajem mieszkania – dodała ponuro.
- Gilbert to dupek – skwitowałam.
Zamilkłyśmy. Paryż stawał się coraz bardziej cichy, a alejki spokojniejsze. Dochodziła pierwsza w nocy. Paryż kładł się spać. Paryż, miasto marzeń i snów, szaleńczych miłości, przykładał głowę do poduszki. Paryż, miasto, w którym wszystko było sztuką, nawet bycie dziwką było tu fascynujące, zasypiał.
- Skąd się tu wzięłaś Joanno? – Zapytałam spokojnie – Ile masz lat?
Dziewczyna odgarnęła włosy i spojrzała na mnie ufnie.
- Jestem z Zawoji, to niewielka wieś w Polsce – odparła – mam dwadzieścia lat.
- Dlaczego nie studiujesz, tylko włóczysz się po obcym kraju bez znajomości języka i tutejszych obyczajów?
Spojrzała na mnie, a jej oczy znowu wypełniły się łzami w taki sposób, że szybko pożałowałam swoich słów.
- Nie mam zbyt wielu pieniędzy – powiedziała szczerze – a z domu musiałam uciekać.
Przyjrzałam się jej uważnie. Dopiero teraz zauważyłam jej ramiona. Chude ręce, przyozdobione różowymi bliznami i okrągłymi plamkami, tej samej barwy. Ona również patrzyła na swoje szramy, uśmiechając się blado.
Przełknęłam ślinę i zapaliłam papierosa. Wyciągnęłam paczkę w stronę dziewczyny. Posłusznie wzięła jednego z nich i włożyła do ust. Zaciągała się nieporadnie, krztusząc się przy tym.
- Tylko ojciec czy matka też?
- Oboje – wzruszyła obojętnie ramionami – widocznie na nic lepszego nie zasługiwałam.
Czułam, że poczerwieniałam ze złości.
- Przestań – syknęłam – nie jesteś Matką Teresą ani inną świętą. Nie musisz znosić takich rzeczy.
Joanna patrzyła na mnie smutno, wiedząc że mam rację.
Zachowywała się w taki sposób, że chciałam za wszelką cenę, zapominając o swoim upokorzeniu, zabrać ją ze sobą, oswoić ją, a nawet zaopiekować się nią. Była trochę taka, jak te dziewczyny z prowincji i mogłam się założyć, że gdyby poszłaby teraz umalować oczy to wróciłaby płacząc, z tuszem w oku.
Nagle zdałam sobie sprawę, że Joanna nie płakała przez to, że straciła pracę, była głodna czy biedna. Płakała z bezsilności i przez to, że bała się, że nic już nigdy nie zmieni i będzie musiała wrócić tam, gdzie nikt nie traktował jej jak człowieka.
Chciałam ją nakarmić do syta, napoić, kupić ubrania, umalować ją, zabrać do fryzjera, znaleźć pracę, mieszkanie, mężczyznę, dla którego byłaby całym światem. Chociaż Joanna rozdeptała całe moje życie, chciałam móc widzieć ją uśmiechniętą. Mimo smutku w jej oczach, ogrzewała mnie swoim ciepłem, sama się wypalała.
Nie wiem, skąd wzięła się we mnie ta niepohamowana chęć pomocy tej obcej, biednej jak mysz kościelna, dziewczynie, ale nie umiałam się od tego odpędzić.
- Masz gdzie spać? – zapytałam.
- Chyba nie zamierzasz… - powiedziała cicho.
- Zamierzam zaprosić cię do siebie – powiedziałam pewnie – i pokazać ci, jak powinno się żyć.
Uśmiechnęła się niepewnie.
- Jak masz na imię? – Zapytała nieśmiało.
-  Melissa – odparłam i podałam jej ręke.
- Joanna – odpowiedziała.
Pokiwałam głową i dodałam:
- Właśnie tak powinniśmy zacząć.
Wstałam z ławki, wskazując dziewczynie kierunek, w który się udamy. Posłusznie poszła za mną, a jej walizka zahaczała się w każdej szczelinie chodnika. Po chwili złapałam jedną stronę bagażu Joanny.
- Pomogę ci – powiedziałam wesoło.

*
Przepraszam za taką długo przerwę. Ktoś czekał? Wybaczcie też za ten mało treściwy rozdział, chciałam coś dla Was napisać, jak najszybciej. Miał on wyglądać całkowicie inaczej, ale podzieliłam go na dwie części, tak jakby.
Wczoraj, po prawie miesiącu, wróciłam do domu i od raz wzięłam się do pisania. Jutro nadrobię zaległości u Was.
Mam nadzieję, że nie zawiodłam Was tym rozdziałem aż tak bardzo.
Całusy dla Was!

1. Zapraszam do wpisywania się do zakładki: Informowani
2. Zapraszam na aska: http://ask.fm/AnnieKannie
3. W ogóle to wszędzie zapraszam.





7.21.2015

Rozdział I


Mimo tego, że kartka z kalendarza wskazywała dopiero połowę maja to żar płynący z nieba stawał się, z godziny na godzinę, coraz bardziej nieznośny. Słońce świeciło prosto w moją twarz, a dotychczasowo blade policzki przybrały barwę buraczanej purpury.
Nie zważając na niesprzyjające warunki pogodowe, turyści wszelkich maści i narodowości, a  także te wszystkie nierozsądne matki z dziećmi bez czapek, wylegli na paryskie ulice. Ci pierwsi kręcili się bez sensu, wskazując sobie różne drogi, które miały z pewnością prowadzić do najpiękniejszych miejsc w stolicy, a przy tym wszystkim próbowali rozpaczliwie znaleźć chociaż skrawek cienia pod jednym z ozdobnych drzewek, posadzonych w równym rzędzie.  Reszta zaznawała odrobiny ochłody na sztucznej plaży nad Sekwaną, mocząc, zmęczone ciągłym wielkomiejskim pędem, stopy.
Czułam, jak moja bladoróżowa sukienka opinała moje ciało, jak obcasy złotych sandałków wbijały się w asfalt, jak moje włosy drżały na nieodczuwalnym, słabym wietrze. Mężczyźni oglądali się za mną, lubieżnie lustrując moje kształty, wyobrażając sobie mnie nad lub pod nimi, całującą ich po torsie, drżącą z podniecenia.
Nigdy nie udawałam, że nie byłam ideałem i że nie widziałam w jaki sposób działam na każdą osobę płci przeciwnej. Z przyjemnością wysłuchiwałam komplementów, mówionych mi namiętnym tonem do ucha, odmawiałam spotkań pod osłoną nocy i zostawałam bohaterką marzeń mężczyzn w każdym wieku.
Byłam piękna. Moje jasne, w moim mniemaniu anielskie, włosy otaczały okrągłą twarz, a na mojej bladej skórze próżno było szukać chociaż jednej niedoskonałości. Oczy, głębokie, niepospolicie zielone, obramowane były wachlarzem rzęs. Policzki  urokliwie, lekko zarumienione, nos mały, zgrabny, a usta pełne, kształtem przypominały serce. Byłam szczupła, nie w sposób przeraźliwy i chorobliwy, odbierającym sobie ty samym nutkę seksapilu. Pełne piersi, wąska talia, długie nogi i zadbane stopy.
Nigdy nie należałam do feministek, dla których równość między kobietą i mężczyzną była symbolem nowoczesności i kolejnym etapem ewolucji człowieka. Nigdy nie chciałam zostać policjantką, strażakiem czy harpią korporacyjną, która stanęłaby na starcie wyścigu szczurów. Lubiłam, gdy mężczyzna przepuszczał mnie w drzwiach, prawił mi komplementy, płacił za mnie rachunek i traktował tak, jakbym była dla niego początkiem i końcem wszystkiego. Uwielbiałam, gdy tracił dla mnie głowę, próbował zaspokoić mnie w sposób niekiedy całkowicie nieracjonalny i nierozsądny.
Byłam typem kobiety, do której świat mrugał zalotnie, a każdy kolejny dzień był  powodem do uśmiechu, zabawy z lampką wina w dłoni, czy okazją do tańca o świcie na Polach Elizejskich.  Nigdy nie wyszukiwałam sobie problemów na siłę, nie zalewałam się łzami bez powodu, nie złościłam się na rzeczy, na które nie miałam wpływu, a większości sprawom pozwalałam się rozwiązywać bez mojego aktywnego udziału.
W życiu  nie brakowało mi niczego. Pochodziłam ze znanej francuskiej rodziny prawniczej. Mój dziadek, w parę lat po zakończeniu wojny, rozpoczął studia na Sorbonie, które ukończył z wyróżnieniem. Potem na francuskiej Riwierze  odnalazł babcię, skromną malarkę, która całe dnie spędzała na plaży, z pędzlem w ręce, malując wędrówkę słońca po błękitnym niebie. Dał jej wszystko to, co w tym czasach mógł podarować  kobiecie zamożny mężczyzna: pieniądze, piękne stroje, dom, najpiękniejsze róże we Francji. Ona w zamian dała mu dwójkę dzieci: ciocię Cecylię i mojego tatę. Z uwagi na to, że los sprawił, że byli bliźniętami, przez lata nie odstępowali siebie na krok, kurczowo trzymali swoje dłonie. Przed studiami wyjechali do Austrii. Mój papa wrócił stamtąd po paru miesiącach, a ciocia Sisi została tam na zawsze. Za każdym razem, gdy pytałam ją, dlaczego zamieniła naszą piękną Francję na taki kraj, uśmiechała się nieznacznie i zaczynała pleść głupoty o nikczemnej sile miłości. Nie zadawałam jej dodatkowych pytań, bo najczęściej wtedy zamyślała się na dłuższą chwilę i idiotycznie wpatrywała się w okno. Ciotka w Austrii skończyła studia, również prawnicze, kupiła duży dom i przygarnęła mnóstwo kotów. Żyła samotnie, gnijąc w swojej willi lub pracy, pijąc mnóstwo francuskiego wina, czytając z wypiekami na twarzy romanse i siedząc w ogrodzie całymi dniami. Nigdy nie wybaczyła mojemu papie, że pozwolił jej zostać w tym, jak sama mówi, ohydnym kraju, gdzie zamiast Paryża i francuskiej Riwiery jest mnóstwo całkowicie bezużytecznych łąk i kanciastych pagórków. Nigdy jednak nie wspomniała nawet o powrocie do domu. Moja mama wciąż powtarza, że dla ciotki byłoby to pogrzebanie tamtej miłości, którą swoim pobytem w Austrii wciąż w jakiś sposób pielęgnowała.
Nienawidziłam odwiedzin u cioci Sisi i to nie dlatego, że jej nie lubiłam, wręcz uwielbiałam spędzać z nią czas. Uważam po prostu, że tutaj, we Francji, wszystko jest piękniejsze. Słońce świeci mocniej, niebo jest bardziej niebieskie, kwiaty mają intensywniejszy zapach, a życie wydaje się mienić wszelkimi barwami. Każdy wyjazd stąd stawał się dla mnie czymś niewyobrażalnym, a chwilami okrutnym. Mówiłam rodzicom, że przecież tu mamy wszystko: góry, morze, łąki, jeziora i że nie ma  miejsc piękniejszych niż te we Francji.
Wybór studiów prawniczych i zostanie przez mojego papę adwokatem, z pespektywy czasu, okazało się niezwykle trafnym wyborem. Po odejściu z kancelarii, w której rządy objął mój tata, dziadek zajął się karierą polityczną. Został radnym, później senatorem. Jednak jego znajomość prawa i zasad, obowiązujących w naszym kraju, przysporzyła mu wielu kłopotów. Dziadek, przez te lata, nabył niezbyt pochwalanej umiejętności, jaką było naginania prawa dla własnych korzyści. Niektórzy twierdzili, że bezwstydnie okradał niewinnych podatników, chociaż ja wolałam myśleć, że pożyczał te pieniądze tylko na chwilę. Gdyby nie mój papa i jego wielki talent do wyciągania ludzi z kłopotów różnego rodzaju, dziadek najpewniej spędziłby resztę swojego życia w kryminale pośród przestępców, których niegdyś nie umiał wybronić.
Również ja wybrałam taką ścieżkę zawodową, nie widząc dla siebie innej opcji. Dzisiaj zdałam ostatni egzamin i mogłam oficjalnie mówić o sobie, jako o studentce ostatniego, piątego, roku prawa. Później czekała mnie jedynie aplikacja, którą miałam oczywiście ukończyć u mojego papy, a po uzyskaniu wszystkich kwalifikacji, rozpocząć pracę w rodzinnej kancelarii.
W życiu nie brakowało mi niczego. Byłam inteligentna, młoda, zjawiskowa piękno i niepospolicie intrygująca. Od lat dziecięcych moje życie przypominało bajkę. Byłam rozpieszczana przez rodziców, a jeszcze bardziej przez dziadków, którzy daliby mi gwiazdkę z nieba, gdybym tylko tego zapragnęła. W szkole miałam najlepsze oceny w klasie, a moja gra na fortepianie zachwycała nawet najostrzejszych krytyków. Grałam na wielu instrumentów, śpiewałam w kościelnym chórze, tańczyłam balet, jeździłam konno, pływałam na czas, recytowałam wiersze, pisałam do szkolnych gazetek, uczyłam się pantominy, umiałam wyliczyć każde zadanie matematyczne, biegle mówiłam w wielu europejskich językach, szyłam sobie sukienki, malowałam nadmorskie pejzaże i czytałam mnóstwo literatury pięknej. Swoją wszechstronnością i niebywałym talentem budziłam podziw w dorosłych, a zazdrośni rówieśnicy pałali dla mnie niechęcią. Brak powszechnej akceptacji, nie psuł jednak mojego humoru i nie pozbawił mnie pewności siebie. Nieśmiałość była dla mnie od zawsze skutkiem niskiej świadomości i niewytłumaczalnie niskiej samooceny.
Nienawidziłam jednak tego, że przez większość życia musiałam być rozsądna i poukładana. Chciałam być wolnym ptakiem, nieokiełzanym przez żadne zasady, widzącym w życiu wszystko to, co dla pospolitych ludzi, przesiadujących w kawiarni i opowiadających o rzeczach nic nie znaczących, było niezauważalne. Pragnęłam smakować życie, popełniać idiotyczne błędy, teatralnie cierpieć, ale robić coś, żyć.
Pchnęłam ciężkie drzwi do przodu i wślizgnęłam się do środka, z ciężką siatką zakupów. W środku panował bałagan, przez co luksusowe wnętrze, wyglądało nieco groteskowo. Na podłodze leżały rozrzucone męskie ubrania: spodnie, koszula, pasek, buty ze skóry, jedwabny krawat. Pewnie zaczęłaby je zbierać i zawołałabym Gilberta w celu ustalenia, dlaczego wprowadził taki chaos do naszego, a raczej mojego, mieszkania, gdyby nie fakt, że wśród tej sterty zauważyłam złote szpilki. Uklękłam obok nich, odkładając na półkę siatkę z zakupami. Były to zwykłe, zużyte buty o wątpliwej jakości. W niewielkiej odległości od nich, leżała sukienka, klasyczna mała czarna. Wzięłam ją do ręki, była uszyta z tępego materiału, nie mogła pochodzić od żadnego znanego mi projektanta, najpewniej została zakupiona w jakimś osiedlowym butiku o niskim standardzie. Gdyby nie fakt, że buszowała gdzieś prawie naga w moim mieszkaniu i wyprawiała w nim Bóg wie co, zrobiłoby mi się jej żal.
Ułożyłam ubrania na dwóch kupkach – jedna jego, druga jej. Starannie poskładałam ich rzeczy w obawie, że mogą się wygnieść.
Z mojej sypialni dało się słyszeć rytmiczne uderzenia oparcia łóżka o ścianę i przyspieszone oddechy dwójki kochanków. Podeszłam do komody, stojącej w przestrzennym salonie, który pełnił jednocześnie funkcję jadalni. Otwarłam jedną z szuflad i szybko zlokalizowałam miedzianą szkatułkę, ozdobioną wizerunkiem Wieży Eiffla. Wyciągnęłam z niej pięć, może sześć, cienkich  papierosów, siadłam na białej, pikowanej kanapie i zdjęłam buty, które ułożyłam w idealnej linii przy czarnym stoliku.
Oczywiście nie musiał to być mój chłopak. To mógłby jego brat, który chcąc czmychnąć się przed czujnym wzrokiem rodziców, podkradł im klucze do mojego mieszkania i przyprowadził tu dziewczynę. Poddawał się teraz pierwszym miłosnym uniesieniom, dotykał kobiecych piersi, pieścił jej uda, całował w każde możliwe miejsce. Uśmiechnęłam się na widok własnych wspomnień.
Nie miałam w życiu wielu mężczyzn, ale za to każdy związek był namiętny i burzliwy. Zabierali mnie w piękne miejsca, kupowali drogie perfumy i opowiadali różne farmazony, ale żaden z nich nie domyślił się, że tak naprawdę pragnęłam rzeczy prostych. Wystarczyłoby mi jedzenie kanapek z ketchupem, spacery po plaży czy wyjście do kina, pod warunkiem, że robilibyśmy to wspólnie, do końca życia.
Z fascynacją przyglądałam się kształtowi papierosa, który zmieniał się pod wpływem nacisku moich palców. Wzięłam do ręki zapaliczkę. Zaciągnęłam się dymem tak mocno, że zakręciło mi się głowie. Doszło do mnie, że to nie mógł być jego brat, bo jest  zbyt za młody na noszenie takich garniturów. Z sypialni dobiegało mnie coraz głośniejsze stękania, jęczenie i wzdychanie obojga. Nawet, gdy osłoniłam uszy wciąż słyszałam te dźwięki, wwiercały mi się w każdą zmarszczkę mózgu i wżarało się boleśnie w moje serce, które biło jak oszalałe.
Gilbert był bez wątpienia mężczyzną wyjątkowy. Był w połowie francuzem, a w drugiej włochem – można rzec, że był mieszanką genów idealnych i taki właśnie dla mnie był. Do szaleństwa doprowadzały mnie jego silne ramiona, jego karmelowa skóra i brązowe oczy. Rozpływałam się, gdy mnie dotykał, gdy całował, gdy sprawiał, że krzyczałam.
Zapaliłam kolejnego papierosa, gdy dziewczyna szczytowała. Rozwiała moje wszelkie wątpliwości, gdy wykrzyczała lubieżnie jego imię i roześmiała głośno. On też się śmiał i wyglądałoby to nawet romantycznie, gdyby nie fakt, że siedziałam w pokoju obok i dzielnie wysłuchiwałam tego, co mi zafundował.
Drzwi od, najpewniej, łazienki otworzyły się, a po chwili słyszałam strumień płynącej wody, odbijający się od nagiego torsu Gilberta. Przymknęłam oczy i nagle poczułam w swoim gardle ochotę na wino. Palącą tęsknotę za tym wykwintnym trunkiem, który niewątpliwie pomógłby oswoić się z zaistniałą sytuacją.
Nigdy nic podobnego mi się nie przydarzyło. Nigdy żaden mężczyzna mnie nie zdradził, jestem nawet pewna, że żaden z nich nawet przez chwilę nie pomyślał o seksie lub chociażby pocałunku z inną.
Nie byłam typem kobiety, którą się zdradza od tak i porzuca.
Miałam świadomość, że ten dzień, ta chwilą, z którą próbowałam się teraz rozpaczliwie pogodzić, zmieni we mnie wszystko i na zawsze. Nie mogłam na to pozwolić, nie mogłam dać zachwiać w sobie poczucia własnej wyjątkowości i pewności siebie.
Dziewczyna wpadła do salonu. Była niska, ale dość zgrabna, a w za dużej koszulce Gilberta prezentowała się urokliwie. Nie wyglądała na dużo młodszą ode mnie, mógł nas dzielić rok, góra dwa. Za to miała bardzo naiwne spojrzenie, zwabionej owieczki do jaskini lwa. Wpatrywała się we mnie wystraszona tak, jakby dopiero teraz zrozumiała, że ten seksowny facet, który właśnie obmywa się z jej potu i innych płynów ustrojowych, nie jest samotny. Ja też nie spuszczałam z niej wzroku, zaciągając się papierosem.
- Bonjour – powiedziałam po chwili, biorąc potężny łyk wina.
- Dzień dobry – odparła po angielsku drżącym głosem.  Wywróciłam oczami i zacmokałam teatralnie.
- Jesteś we Francji, więc mów po francusku – upomniałam ją w swoim języku. Widziałam jak ręce jej drżą, a usta i głowa szukają odpowiedzią, którą mogłaby się jakoś usprawiedliwić. Tylko, że żadne jej słowo nie mogłoby pełnić funkcji wytłumaczenia. Sytuacja była klarowna, nie było co tego żadnych wątpliwości. Była kochanką mojego mężczyzny, bez różnicy czy tylko dzisiaj czy od pół roku.
Jej uroda była słowiańska. Jej skóra była jasna, odrobinę zaróżowiona pod wpływem emocji, oczy jasne, niebieskie, a włosy złote, uczesane w warkocz.
- Rosjanka? – zapytałam po angielsku – Nie wystarczy wam to, że wzięliście Krym, cudzi mężczyźni też wam nie umkną?
Wstałam z kanapy i sięgnęłam po jej rzeczy.  Z drwiną przyjrzałam się jej sukience i rzuciłam ją w jej stronę. Dziewczyną posłusznie schyliła się po ubranie i przycisnęła je do siebie.
- Jestem z Polski – powiedziała cicho.
- Słyszałam, że to kraj idiotów, złodziei i pijaków – uśmiechnęłam kpiąco – Czy wszystkie kobiety u was są tak rozwiązłe, jak ty?
W jej oczach stanęły łzy. Wzięłam do ust kolejnego papierosa i zaciągnęłam się nim.
- Jak masz na imię? – Zapytałam ze spokojem.
- Joanna.
- Jeanne – powtórzyłam – nie wiedziałaś, że nie należy wskakiwać do łóżka zajętym mężczyznom?
Spojrzała na mnie spode łba.
- Proszę pani, ja nie wiedziałam, że on ma kogoś – odparła smutno.
Głośno się zaśmiałam.
- To w takim razie jesteś głupia, bo jak inaczej wytłumaczyć, że nie zauważyłaś tych setek naszych zdjęć w całym domu?
Spuściła wzrok. Wpatrywały się w swoje bose stopy na czarnym dywaniku. Woda przestała płynąć.
- Chociaż doszłaś? – nie obchodziło mnie to, że jestem wulgarna. Musiałam wiedzieć.
- Trzy razy – odparła, uśmiechając się.
Pokiwałam nieznacznie głową. Drzwi od łazienki trzasnęły.
- Chociaż taki pożytek z tej sytuacji – burknęłam.
Po chwili Gilbert pojawił się w salonie. Najpierw bez skrępowanie podszedł do nieruchomo stojącej dziewczyny, a potem poczerwieniał, gdy dostrzegł, że nie są sami. Wpatrywał się we mnie dziwnym wzrokiem, potem zaczął wygadywać jakieś śmieszne rzeczy o naszej miłości, zapewniając, że ta biedna Jeanne, która wciąż wpatrywała się w niego maślanym wzrokiem, tak naprawdę nic dla niego nie znaczyła.
Sięgnęłam po swoją torebkę i wyciągnęłam z niej skórzany portfel. W któreś przegródce odnalazłam banknot – sto euro. Wstałam z miejsca i chwiejnym krokiem ruszyłam do przodu. Podeszłam do Gilberta i wsunęłam mu pieniądze zza gumkę bokserek.
- Kochanie – powiedziałam spokojnie – bądź dżentelmenem i zaproś swoją panienkę na obiad, a potem się stąd wynoś.
Tak właśnie wyglądała dzień, w którym miało zmienić się moje życie.


*
Wybaczccie, że dopiero dzisiaj zjawiam się z pierwszym rozdziałem, który tak naprawdę jest wstępem całej historii i pokazaniem jednej z twarzy Melissy. Nie ukrywam się, że mam pewne trudności z wczuciem się w nią. Mam nadzieję, że nie jesteście rozczarowane.
Następny rozdział pojawi się w bliżej nieokreślonej przyszłosći. Wyjeżdzam na kilka dni, ale będę pisać w notesiku. 
Zapraszam na mojego snapa i instagrama.
Jeśli chcesz być infromowana to w menu wpisz zakładkę o właśnie tej nazwie i zostaw link do swojego bloga. Możesz być również informowana poprzez snapchata (zuzziekk). 
Zapraszam!





7.18.2015

Początek

Witajcie,
Z tej strony Annie Kannie, czyli Zuzka.
Niedawno zakończyła się moja i Wasza przygoda z Katja Kofler, bohaterką opowiadania  Prosząc o wybaczenia , a już dzisiaj chciałabym Was zaprosić na kolejnego bloga mojego autorstwa. Mam nadzieję, że Ci, którzy towarzyszyli poprzedniej historii będą obecni i tym razem. Zapraszam rowniez Wszystkich tych, dla których jestem wciąż postacią nieznana. 


Po lewej stronie są zakładki. Można zaznajomić się z bohaterami, zareklamować swojego bloga, poprosić o bycie informowanym o nowościach i zaprosić mnie na swoje blogi. Z chęcią przyjmę Wasze zaproszenia! Jest również ask
, Instagram i snapchat :)

Pierwszy rozdział (lub prolog) ukażę się niebawem, jesli czas (i nasi siatkarze) pozwoli to już dzisiaj lub jutro, najpóźniej w poniedziałek.
Rozdziały będą publikowane przynamniej raz w tygodniu, o ile wena pomoże, a o każdej dłuższej przerwie postaram się informować. Proszę rowniez o wsparcie z Waszej strony, wystarczy nawet bardzo krótki komentarz, to  da mi kopa do działania.
Będziecie?

Zuziek.




Lydia Land of Grafic