8.24.2015

Rozdział III

Kiedy się przebudziłam, dopiero świtało. Słońce przebijało się przez brudne okienne szyby i padało wprost na Joannę, która z zaciśniętymi powiekami kuliła się na materacu, rozłożonym między kanapą a stołem.
Dopiero teraz, gdy nowy dzień się budził, zdałam sobie sprawę z tego, co zrobiłam. Przygarnęłam pod swój dach zupełnie obcą dziewczynę, która nie tak dawno odbiła mi chłopaka. Powoli, bardzo powoli, zaczęłam ją oswajać, a co za tym idzie stawałam się za nią odpowiedzialna. Obiecałam jej, że pokażę czym właściwie jest życie, jak z niego korzystać i jak być szczęśliwą, mimo wszystko. Jednocześnie nie byłam pewna, czy sama wiem, na czym to polega.
Osobiście uważałam, że takie coś, jak absolutne szczęście nie istnieje, a optymiści to zgraja idiotów bez wyobraźni. Można być całkowicie zadowolonym i spełnionym w jednej, dwóch, góra trzech, sferach życia, a reszta zazwyczaj kuleje, bo nie mamy, ani czasu, ani chęci, żeby o nie zadbać.  Jest to całkowicie normalne i z biegiem lat, zbierając nowe doświadczenia, prędzej czy później to odkryjemy. Nigdy nie jest tak, żeby nie mogło być lepiej. Człowiek nigdy nie jest dość zdrowy, dość piękny, dość inteligentny, dość bogaty, a co za tym idzie nigdy nie będzie dość szczęśliwy.
Przyjrzałam się Joannie raz jeszcze. Nie była brzydka ani wybitnie ładna, była normalna. Jasne, odrobinę kręcone włosy, zasłaniały jej okrągłą buzię. Miała na sobie starą, poprzecieraną w niektórych miejscach, babciną piżamę. Przypomniała mi się jej twarz, rumiana ze wstydu, oczy błądzące po pokoju i chude ramiona, którymi chciała zasłonić odzienie, gdy wyszła z łazienki. Gdybym tylko wiedziała, jak wielki ból sprawi jej ta stara i zniszczona piżama, bez wahania oddałabym jej którąś ze swoich.
Wstałam z łóżka, powoli i ostrożnie. Czułam, że Joanna od bardzo dawna nie spała tak spokojnie i pewnie, jak teraz i barbarzyństwem byłoby ją obudzić o tak wczesnej porze. Na palcach przeszłam do kuchni i zamknęłam za sobą drzwi. Dochodziła szósta rano. Otwarłam na oścież okno, wpuszczając do środka deszczowe powietrze. W zlewie od paru dni zalegały naczynia, a na blacie, w nierównym rzędzie, stały puste butelki po winie. Z wrodzoną delikatnością zaczęłam wrzucać je do plastikowego worka na śmieci i ustawiać pod ścianą, a potem pozmywałam naczynia, wytarłam kurz ze stołu i wrzuciłam do pralki brudne serwetki. Następnie dokonałam selekcji jedzenia w lodówce, wyrzucając do śmieci wszystko to, co śmierdziało gorzej niż przepocone skarpety Gilberta.
Siadłam na parapecie, obok uschniętej bazylii, i zapaliłam papierosa. Rzuciłam okiem na ulicę. Zaczynała być coraz bardziej tłoczna, każdy gdzieś pędził, łapał taksówkę i mimo wczesnej pory wydawał się być spóźniony. Dzisiejsi ludzie to idioci. Nie mają czasu na głębokie uczucia, na zachwyt, na pasję, na życie. Wstają bladym świtem, stoją w korkach, biegną w wyścigu szczurów, a na koniec wracają do pustego mieszkania. Ich życie jest szybkie: szybki prysznic, szybkie jedzenie, szybki odpoczynek, szybkie związki. Właśnie w tym zawrotnym tempie wszystko ich mija, a raczej omija.
Oderwałam wzrok od ulicy i wyszłam z kuchni. W korytarzu, torując drogę, stała czerwona walizka. Przeciągnęłam ją do sypialni i delikatnie zamknęłam za sobą drzwi. Usiadłam po turecku na włochatym, fioletowym dywanie. Długo wpatrywałam się w bagaż, zastanawiając się czy powinnam przejrzeć jego zwartość. Oczywiście byłam świadoma tego, że byłoby to z mojej strony olbrzymim nietaktem i rażącym naruszeniem prywatności tej dziewczyny. Z drugiej strony, skoro przygarnęłam pod dach obcą osobę, nie zadając zbędnych pytań, miałam prawo dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Skąd mogłam mieć pewność, że nie jest złodziejką, oszustką czy morderczynią? W tym wypadku, gdybym zapytała ją o przeszłość, jej wersja mogłaby mijać się prawdą.
Złapałam zamek i pociągnęłam. Walizka otwarła się, ukazując mi pewnie wszystko, co dziewczyna posiadała. Parę podniszczonych sukienek, niemodne spodnie, dziecinne bluzki, spakulony sweter, nieelegancką bieliznę, wytarte czółenka. Jej ubranie były w gorszym stanie niż te, które co roku oddaje biednym. Przełknęłam głośno ślinę. Próbowałam nasłuchiwać, czy dziewczyna już wstała i czy możliwe będzie nakrycie mnie na tym, co robię. Cisza. Sięgnęłam pod ubrania i dłonią odnalazłam kopertę. Pożółkły już papier, poplamiony kawą, z kaligraficznym napisem: Joanna Natalia Mitman. Niżej widniała data urodzenia: 16 marca 1995 r. Na razie wszystko zgadzało się z tym, co mi powiedziała. Wsunęłam dłoń do środka i wyciągnęłam z niej dokumenty. Dowód osobisty, paszport, miała nawet potwierdzenie rejestracji  w merostwie i kopie tymczasowej umowy, podpisaną przez Gilberta. Wszystkie dane, data urodzenia i miejsca zgadzały się. W kopercie znajdowało się też zdjęcia, na którym widniała Joanna, przytulająca młodszą od siebie o parę lat dziewczynkę. Z racji podobieństwa, była to pewnie jej młodsza siostra. Odłożyłam kopertę na miejsce. W bocznej przegródce znalazłam kolejną, tym razem z pieniędzmi. Jeśli to było jedyne, co miała to faktycznie sytuacja nie była kolorowa. Dwieście pięćdziesiąt euro z groszami nie dawało większych szans na przeżycie we Francji choćby tygodnia. Zamknęłam walizkę i wsunęłam ją pod łóżko.
Weszłam do kuchni i wyciągnęłam z lodówki ser, jajka, pomidory, bagietkę, szczypiorek, ogórek i wędlinę. Wstawiłam wodę na kawę i nalałam do dzbanka soku pomarańczowego. Zastanawiałam się, co dzieje się z dziewczynką ze zdjęcia. Od zrobienia fotografii minęło już parę lat, więc pewnie już urosła, jest nastolatką. Tylko czy została tam skąd uciekła jej starsza siostra? Czy Joanna była na tyle okrutna by zostawić ją w miejscu, które sama uznawała za piekło na ziemi? Czy powinnam odnaleźć ją w tej ich Polsce i dać obu mieszkanie i pewne zatrudnienie?
Nie wiedziałam, co właściwie się ze mną dzieje i skąd we mnie chęć pomocy tej obcej dziewczynie. Nigdy nie byłam osobą wybitnie altruistyczną i empatyczną. Nie byłam wolontariuszką, nie zanosiłam darów dla biednych, nie płakałam nad losem katowanych zwierząt. Owszem, było mi żal ludzi chorych i cierpiących, ale zazwyczaj ograniczałam się do kiwnięcia głową, paru słów otuchy, w stylu ‘będzie dobrze’ i prośby ojca o przekazanie jakiegoś datku na szczytny cel. Nigdy nie podejmowałam otwartej walki o los kogoś innego niż ja sama.
Do teraz. Właściwie, czym różniła się sytuacja tej dziewczyny od innych? Jest tak samo biedna jak inni Francuzi, tak samo nieporadna jak większość Europejczyków, miliony dzieci jest bite przez rodziców i ucieka. Do tego ta dziewczyna uwiodła mojego chłopaka i poszła z nim do łóżka. Więc dlaczego akurat nią i akurat teraz, gdy tkwię w nie najlepszym okresie mojego życia, postanowiłam się zająć? Mam przecież tyle swoich problemów: rozstanie, poszukiwanie innego mieszkania, przeprowadzka, ostatni rok studiów. To dużo, stanowczo za dużo. Właśnie dlatego nie powinnam brać sobie, dobrowolnie, na głowę kolejnego problemu, jakim pewnie okaże się ta dziewczyna.
Wrzuciłam na patelnie parę jajek i energicznie rozmieszałam, dorzuciłam przyprawy, skrojone w kostkę pomidory i żółty ser. W między czasie ułożyłam chleb w koszyczku i pokroiłam wędlinę w plastry. Aromat jedzenia i kawy unosił się w kuchni.
Drzwi się otwarły i Joanna nieśmiało weszła do środka.
- Dzień dobry – powiedziała cicho. Skinęłam tylko głową i wskazałam jej krzesło. Przystanęła i oparła się o nie. Wpatrywała się w dwa talerze, sztućce, szklanki, sok, kawę, filiżanki, chleb, trzy rodzaje serów, wędlinę, twaróg i jajecznicę tak, jakby nigdy w życiu nie widziała takiego czegoś.
- Powinnam już iść – powiedziała, rumieniąc się.
Prychnęłam pod nosem i siadłam przy stole. Po chwili Joanna siadła naprzeciw mnie. Po kolejnej mojej zachęcie wzięła chleb i nałożyła sobie jajecznicy.
Jadłyśmy w milczeniu, prawie nie patrząc na siebie. Możliwe, że zastanawiała się, w jaki sposób może odpłacić się za to wszystko, co dotychczasowo ode mnie dostała: jedzenie, miejsce do spania i umycia się.
- Pójdę już – powiedziała, wstając od stołu. Włożyła naczynia do zmywarki, a to, co się do niej nie zmieściło, zaczęła zmywać.
- Gdzie? – zapytałam obojętnie – pod most czy do przytułku?
Zawstydzona spojrzała na mnie.
- Źle ci tutaj? – dodałam.
Joanna odstawiła na suszarkę ostatnie naczynie i oparła się o blat.
- Nie – odparła pewnie – tylko myślę, że nadużywam twojej gościnności.
Machnęłam ręką. Słońce świeciło coraz słabiej, a niebieskie niebo stopniowo pokrywało się chmurami. Zapowiadał się kolejny pochmurny i deszczowy dzień. Przyjrzałam się raz jeszcze Joannie. Krytycznym okiem spojrzałam na zniszczone włosy, z rozdwojonymi, a nawet roztrojonymi końcówkami, na niewyregulowane brwi, niedogolone nogi i pomalowane na wpół zdartym, różowym lakierem paznokcie.  Dopiłam kawę.
- Joanno – powiedziałam poważnie – kiedy ostatnio byłaś u fryzjera?
Dziewczyna zamyśliła się na chwilę i schowała włosy za koszulkę piżamy.
- Parę lat temu – wzruszyła ramionami zawstydzona.
- A u kosmetyczki?
Zapadła cisza. Joanna wpatrywała się we mnie wystraszona tak, jakbym zapytała ją, kiedy ostatnio była w Biurze  Emigranta i w areszcie.
- Nigdy.
Uśmiechnęłam się do niej ciepło.
- Ubierz się – zaczęłam fachowym głosem – odśwież się, nałóż podkład i wychodzimy.
Brązowe oczy dziewczyny rozszerzyły się i patrzyły na mnie z niepokojem.
- Ale ja nie… - zaczęła.
- Użyj moich kosmetyków – przerwałam jej – i jeśli chcesz wybierz sobie coś z mojej szafy.
Pokiwała głową z niedowierzaniem i wyszła z kuchni.

Wiatr wiał niemiłosiernie, a na swoim czole czułam pojedyncze krople deszczu. Stałam oparta o Rolls Royce i czekałam aż Joanna wyjdzie z kamienicy. Pozwoliłam jej na samotne przejrzenie mojej szafy i przygotowanie do wyjście, ślepo ufając, że jednak nie jest złodziejką i nie ukradnie mojej biżuterii. Stałam tak zszokowana swoją naiwnością, oparta o samochód, i zastanawiałam się skąd się wzięła u mnie ta skrajna, do granic możliwości, głupota. Chciałam po prostu, żeby dziewczyna miała trochę swobody i prywatności. Im dłużej jej nie było, tym moja wyobraźnia bardziej szalała. Wyobrażałam sobie, jak znajduje moje karty kredytowe i piny do nich i jak chowa do tej obrzydliwej walizki kolczyki po mojej babci. Przełknęłam głośno ślinę i zapaliłam papierosa.
Joanna dopiero po następnych dziesięciu minutach pojawiła się w drzwiach kamienicy. Miała na sobie moje czarne legginsy i niebieską tunikę sięgającą niemalże do jej kolan. Na stopach miała te same czółenka, które dzisiaj oglądałam. Kolejnym punktem naszego dnia, zaraz po fryzjerze i kosmetyczce, było odwiedzenie sklepu obuwniczego oraz odzieżowego. Mimo tego że nie miała na sobie swoich ubrań, tylko moje, pożyczone, jej twarz promieniała. Nie wstydziła się, że jej ciuchy są stare i niegustowne. Chociaż mogłabym dać sobie uciąć rękę, że Joanna nie jestem pustą lalunią, dla której metki przy ubraniach są wartością nadrzędną, to z pewnością w lepszych ciuchach mogła czuć się pewniej.
- To twój samochód? – zapytała, wpatrując się w pojazd za mną. Podeszła bliżej i pogładziła czarną karoserię – robi wrażenie.
Wzruszyłam ramionami, nie chcąc w jakiś sposób zawstydzać ją moją majętnością. Uprzejmie zaprosiłam ją do środka.  Była znacznie bardziej uśmiechnięta i zrelaksowana niż paręnaście godzin temu. Przyglądała się widokowi za szybą, pokazując palcem miejsca, którą ją zachwycały i pytając mnie o historię niektórych budynków. Z przyjemnością odpowiadałam na każde jej pytanie. Kochałam to miasto, każdy zabytek, każdy najmniejszy murek. W ramach rewanżu, Joanna zdawała się nie zauważać, jak fatalnie jeżdżę i na to jak wielu kierowców trąbiło na mnie.
Pomimo problemów, dojechałyśmy na miejsce całe i zdrowe. Niewielki, różowy domek z białymi okiennicami oraz wielkim szyldem: Audrey – salon fryzjerski.
- Pamiętaj – zwróciłam się do mojej towarzyszki zanim weszłyśmy – udawaj, że chcesz płacić.
Skinęła jedynie głową.
Cichy dzwoneczek oznajmił nasze przyjście. Z zaplecza wyślizgnęła się chorobliwie chuda kobieta o kasztanowych włosach. Na mój widok uśmiechnęła się promiennie i ucałowała w powietrzu  moje oba policzki. Następnie spojrzała dziwnie na Joannę.
- Witaj Audrey – powiedziałam, siląc się na uprzejmości – znalazłabyś chwilkę dla mojej przyjaciółki. Niespodziewanie odwiedziła mnie córka przyjaciela mojego ojca i postanowiłam zrobić u niej małą metamorfozę.
- To najwyższy czas- rzuciła złośliwym tonem fryzjerka – wygląda koszmarnie.
W duchu podziękowałam niebiosom, że Joanna nie mówi ani nie rozumie niczego po francusku.
Audrey  zniknęła na zapleczu po tym, gdy poprosiłam ją o zrobienie kawy.
- Melissa – zaczęła cicho dziewczyna – tutaj są ceny jak na Batorym.
Oderwałam wzrok od magazynu modowego i spojrzałam z zaciekawieniem na nią.
- Na czym? – zapytałam.
- Drogo – szepnęła.
Zmarszczyłam nos.
- Oj, zamknij się i spróbuj się zrelaksować.
-Ale te ceny są kosmiczne – wciąż wpatrywała się w cennik.
- Będziesz wreszcie cicho? – zaczęłam się denerwować – udawaj bogatą snobkę.
- Nie potrafię – powiedziała ponuro.
- Robię to tyle lat – odparłam obojętnie – można się przyzwyczaić.
Kiwnęła tylko głową.
Audrey robiła cuda z jej włosami. Obcinała, cieniowała, wygładzała, odświeżała, rozjaśniała, farbowała. Wystawiała przy tym idiotycznie język.
- Po mieście chodzą pogłoski, że Gilbert spakował swoje walizki i zostawił cię – powiedziała Audrey modelując włosy Joanny. Uśmiechnęła się przy tym z satysfakcją.
Postanowiłam nie dawać po sobie poznać, że w jakiś sposób mnie to dotyka.
- Podobno zabawiał się z jakąś młodą dziwką w waszym łóżku – dodała podnieconym głosem – tak przynamniej twierdzi pani Irene.
No tak, stara, przebrzydła pudernica Irene, której Audrey raz w tygodniu czesze na wpół wyłysiałą perukę, pewnie znowu leżała pod drzwiami mojego mieszkania i skwapliwie notowała każde słowo, które podsłuchała.
Audrey zdjęła z ramion Joanny fryzjerski ręcznik i znowu patrzyła na mnie dumnie tak, jakby informacja o mojej katastrofie, przyniosła jej niewątpliwą radość. Wygląda na to, że za sprawą Irene, byłam tematem numerem jeden ostatniego tygodnia.
- Audrey – zaczęłam słodkim tonem, gdy Joanna przeglądała się, zachwycona, swojej fryzurze – czy twój mąż nadal paraduje, po Polach Elizjerskich, w rajstopach i spódnicach tak krótkich, że widać jego małego penisa?
Audrey poczerwieniała gwałtownie i stanowczo zawyżyła cenę swojej usługi. Joanna posłusznie sięgnęła do torebki.
- Nie kochanie – powiedziałam po francusku – pozwól, że dzisiaj to ja zapłacę.
Podałam Audrey kartę bankomatową.
- Dobrze wiesz, że tu nie można płacić kartą – powiedziała fryzjerka kąśliwie.
- No tak – zaśmiałam się teatralnie – zapomniałam, że cywilizacja jeszcze do ciebie nie dotarła.

Sytuacja wyglądała podobnie w salonie kosmetycznym. Mimo tego, że Paryż jest olbrzymim miastem, pełnym ludzi, to zdawało się, że kogokolwiek bym nie spotkała to będzie on wtajemniczony w szczegóły mojego rozstania z Gilbertem. Kosmetyczka Margaret spoglądała na mnie z kpiną, piłując paznokcie Joanny. Nie zadawała żadnych pytań i nie rzucała żadnych uwag. Nie musiała nic mówić, żebym wiedziała, że ktoś opowiedział jej ze szczegółami, co się wydarzyło. Nie mogły tego wszystkiego wiedzieć od starej Irene. Musiały mieć też inne źródło, pewniejsze i bardziej poinformowane.
Zignorowałam to wszystko. Zacisnęłam usta i udawałam, że niczego nie słyszę i że właściwie to mnie tu nie ma. Przyglądałam się Joannie uważnie i zastanawiałam się, co tak właściwie z nią tu robię. Tak naprawdę, była okropna. Była zbitką wszystkich cech charakteru, które osobiście uważałam za popierdolone. Wierzyła w dobro, pokornie przyjmowała ciosy od losu, przesadnie interesowali ją skrzywdzeni ludzie, a do tego ufała wszystkiemu i wszystkim. Joanna nie miała twardej dupy, a tym bardziej serca.

Zaparkowałam samochód pod jedną z popularnych restauracji. Mimo niezbyt przychylnej atmosfery, która towarzyszyła w prawie każdym odwiedzonym salonie i sklepie, Joanna wyglądała lepiej niż się mogłam tego spodziewać. Albo drzemało w niej ukryte piękno, albo przez ostatnie lata stanowczo nie doceniałam moich specjalistek.
- Gdzie idziemy? – zapytała, idąc za mną chwiejnym krokiem. Muszę przyznać, że chyba dobrałam do jej czarnej, klasycznej sukienki, zbyt wysokie szpilki.
- Jesteśmy we Francji – odparłam pewnie – co jada się we Francji madame?
- Tylko nie mów, że idziemy jeść ślimaki i żabie udka – powiedziała przerażona i zatrzymała się na środku chodnika. Zachichotałam cicho i pociągnęłam ją za rękę.
- Nie bądź dziecinna Jeanne – powiedziałam spokojnie – w życiu należy spróbować wszystkiego.
Jeszcze chwilę stawiała opór, by wreszcie wejść za mną do eleganckiej restauracji. Podeszłam do kontuaru i z zalotnym uśmiechem przywitałam się z szefem sali. Po krótkiej rozmowie zaprowadził mnie i Joannę do stolika i podał nam karty.
Dziewczyna rozglądała się po sali z zaciekawieniem. Wnętrze było wytworne. Białe obrusy, srebrna zastawa, ciężkie krzesła z satynowym obiciem. Poleciłam jej, żeby zajrzała do menu i wybrała coś dla siebie.
- Tu są same żaby, ślimaki i wina – powiedziała skonsternowana. Kiwnęłam głową z rozbawieniem. Po krótce wyjaśniłam jej do czego służą pojedyncze sztućce, kiedy powinna napić się wina i dlaczego żabie udka należy jeść rękoma. Kiwała przy tym głową ze zrozumieniem i skupionym wzrokiem. Mimo oporów zjadła całe danie, które miała na talerzu.
- Masz rodzeństwo? – zapytałam, wycierając usta.
Oczy Joanny spojrzały w bok i zaczęły wpatrywać się smętnie w wykładzinę.
- Masz rodzeństwo? – powtórzyłam niecierpliwie. Od rana chciałam zacząć temat jej siostry i dowiedzieć się, jakim cudem tak niewinna i dobra osoba, jak ona, zostawiła bezbronne dziecko w takim miejscu.
- Siostrę – odparła cicho – Agatę.
Pokiwałam głowę, udając zaskoczenie.
- Ile ma lat?
- Dwanaście – poruszyła się na krześle niespokojnie i wbiła wzrok w talerz.
- To pewnie zaczyna buntować się wobec terroru w domu – powiedziałam obojętnym tonem. Przyglądałam się jej, chcąc dostrzec jak najwyraźniej jej reakcję. Dziewczyna poczerwieniała aż po same uszy i odgarnęła znaczną część włosów za ucho. Dopiero po dłuższej chwili spojrzała na mnie spode byka.
- Nie mieszka z nami – mówiła bardzo wolno – zabrali ją do domu dziecka.
Nie próbowałam nawet udawać zaskoczenia. Przełknęłam głośno ślinę i odchrząknęłam nerwowo.
- Przepraszam – burknęłam.
- Nic się nie stało – zapewniła – skąd mogłaś wiedzieć?
Nic nie odpowiedziałam. Rozmowa nagle przestała się kleić i między nami zapanowała krępująca cisza. Joanna przyglądała się ludziom na ulicy, a ja próbowałam znaleźć sposób, żeby nie tylko pomóc jej, ale też znowu odwrócić, chociaż na chwilę, jej uwagę od rodziny.

Na zewnątrz robiło się coraz ciemniej, a chłód dzisiejszego dnia nie dawał o sobie zapomnieć. Zaparkowałam samochód na parkingu, pod kamienicą. W oknie zauważyłam łysawą głowę Ireny, która przyglądała się bacznie mojemu gościowi.
Zamiast do mieszkania, poprosiłam Joannę, żeby poszła ze mną w jeszcze jedno miejsce. Zgodziła się niechętnie i ciągnięta przeze mnie za rękę, oddaliła się w stronę Wieży Eiffla. Po drodze kupiłam w monopolowym po dwie butelki drogiej wódki, sok i paczkę papierosów. W milczenie szłyśmy przed siebie, mijając barwne motyle stolicy. Ludzi wokoło było coraz mniej, aż wreszcie zniknęli zupełnie. Wskazałam ławkę, z której mogłyśmy obserwować oświetloną Wieżę Eiffla.
- Pięknie tu – odezwała się Joanna.
Kiwnęłam tylko głową i wyciągnęłam z reklamówki sok i butelki. Jedną z nich wręczyłam towarzyszce, drugą sama przyłożyłam do ust i przechyliłam. Czułam, jak moje ciało wypełniało się ciepłem i niesamowitym poczuciem ulgi. Ona zrobiła to samo, krztusząc się przy tym. Zaśmiałam się głośno i poklepałam ją po plecach.
- Opowiedz mi Joanno – zaczęłam pewnie – wszystko to, co chcesz żebym wiedziała.
Dziewczyna zamyśliła się na moment i wyciągnęła rękę po papierosa.
- Na początku wszystko było dobrze – zaczęła powoli – tata nie pił, a mama była wiecznie spokojna. Oglądałam w telewizji te wszystkie okrucieństwa: mąż zabił żonę tasakiem, martwe dzieci schowane w beczkach i ciągłą, wszechobecną tragedię. Wtedy byłam przekonana, że to nigdy mnie nie spotka, że to niemożliwe. Potem ja i moja siostra stałyśmy się tymi smutnymi dziećmi z telewizji i wszystko to, co kiedyś mnie szokowało, stało się moją rutyną. Okazało się, że wcale nie jestem wyjątkowa.
- Ale dlaczego?
- Nie wiem – odparła, śmiejąc się rozpaczliwie – nigdy nie byliśmy bogaci, ale żyliśmy na stałym, bezpiecznym poziomie. Ojciec zaczął pić, stracił pracę, matka stała się nerwowa. Gdy raz dostałam w twarz, następne ciosy były tylko kwestią czasu.
Zapadła cisza. Wpatrywałam się w Sekwanę, spokojną dzisiaj. Woda odbijała się od brzegów leniwie, nigdzie się nie spieszyła. Nie chciałam spojrzeć na Joannę, bo doskonale wiedziałam, że płacze. Nie wiem, czy potrafiłabym ją teraz przytulić, uspokoić, powiedzieć coś, co mogłoby dać jej jakąkolwiek nadzieję.
- Dlaczego to mnie spotkało? – zapytała – dlaczego wciąż coś złego mnie spotyka, Melisso?
Przełknęłam ślinę i spojrzałam na nią. Po jej bladych policzkach spływał czarny tusz. Patrzyła na mnie z nadzieją.
- Co mam ci powiedzieć? – odparłam ponuro – Chcesz usłyszeć, że odpowiedź na to pytanie może nie przynieść rozwiązania? Rozwiązanie nie musi prowadzić do niczego lepszego.
- Najgorsza jest świadomość, że nikogo nie obchodzi mój los – zaszlochała mi wprost do ucha. Czułam jak jej łzy, wymieszane ze śliną, lądują na moim policzku. Chciałam powiedzieć jej, że mnie naprawdę interesuje to, co się z nią stanie i pewnie inaczej nie zadawałabym sobie tyle trudu, żeby ją uszczęśliwić. Nagle zdałam sobie sprawę, że może nie w tym rzecz. Wzięłam kolejny łyk alkoholu do ust.
- Powiedz, jakie jest twoje marzenie – powiedziałam cicho.
- Chciałabym znaleźć pracę, mieszkanie, stworzyć taki dom, który pozwoliłby odzyskać siostrę, żyć lepiej niż moi rodzice – powiedziała bez wahania.
Zapaliłam papierosa. Kłęby szarego dymu, otoczyły nas ze wszystkich stron.
- Te wszystkie rzeczy – odpowiedziałam – dlaczego o nie nie poprosisz?
Spojrzała na mnie ze zdziwieniem.
- Przecież ja…
- Przecież ty uciekłaś, z domu, z miasta, nawet z kraju – nie potrafiłam się zatrzymać – przecież w Polsce też da się znaleźć pracę, potem mieszkanie i wziąć do siebie siostrę. Przecież to nie mogło być takie trudne, wystarczyłoby tylko chcieć. Później, jak ostatnia idiotka, przespałaś się ze swoim szefem… Naprawdę myślałaś, że to pomoże ci odzyskać Agatę?
- Powinnam już iść – powiedziała ze łzami w oczach – wezmę tylko walizkę.
Spodziewałam się tego, że to powie. Złapałam ją za nadgarstek. Spojrzała na mnie z wyrzutem i szarpnęła się.
- Nie bądź dziecinna – powiedziałam cierpko – Napij się, zaraz pójdziemy do domu.
- Po co? – powiedziała bezczelnie.
- Nie bądź niewdzięczna – odparłam protekcjonalnym tonem.
 Dziewczyna zmieszała się i wbiła wzrok w chodnik.
- Przepraszam, ja… - zająknęła się – dlaczego właściwie to robisz?
Wzruszyłam ramionami.
- Chciałam tylko pokazać ci, że nie trzeba tak żyć.
- Mam żyć tak, jak ty? – żachnęła się – wybacz Melisso, ale nie wyglądasz na osobę, z której należałoby brać przykład.
Spojrzałam na nią urażona.
- Obie nas los ostatnio poturbował –rzuciłam od niechcenia – Nie mamy innego wyjścia, musimy leczyć się wódką.
- Nie każdy nieszczęśnik pija na umór – zauważyła z drwiną.
- Racja. Reszta pali papierosy.
- Jak ty to robisz? – zapytała po chwili.
Wzruszyłam ramionami.
- Wystarczy przestać przejmować się tym wszystkim, na co nie ma się wpływu – wyjaśniłam – Zadaniem człowieka jest życie, a nie umartwianie się.
Joanna wypiła potężny łyk wódki i popiła go sokiem. Nie mówiła nic, nie patrzyła nawet w moją stronę.
- A przedtem? – przerwałam ciszę – o czym marzyłaś wcześniej?
Uśmiechnęła się nieśmiało.
- Często odwiedzaliśmy moją babcie, gdy jeszcze żyła. Mieszkała niedaleko Zakopanego… stolica polskich gór, wiesz? – skinęłam głową – babcia chodziła ze mną i Agatą na długie spacery po mieście. Regularnie odwiedzałyśmy Krupówki i Wielką Krokiew.
- Wielkie co? – Zapytałam.
- Oglądałaś kiedyś skoki narciarskie?
- Ja ze sportu lubię tylko klatę Ronaldo.
Chociaż było już ciemno, zauważyłam, że Joanna przewraca oczami.
- Wielka Krokiew to taka skocznia – odparła zniecierpliwiona – zaczęłam się wtedy interesować skokami. Miałam fioła na tym punkcie. Znałam dane każdego zawodnika. Wtedy postanowiłam, że kiedyś pojadę do Austrii i zobaczę na własne oczy Bergisel.
- A to gdzie?
Joanna spojrzała na mnie tak, jakbym urwała się z księżyca.
- W Innsbrucku –odparła. Uśmiechnęłam się pogodnie. Wszystko układało się idealnie. Austria, a dokładniej Innsbruck, ciotka Sisi, moje możliwości, jej marzenia.
Każdy kolejny element mojego planu, który właśnie rodził się w mojej głowie, przyprawiał mnie o coraz większą euforię. Moje ciała drżało z podniecenia.
Do tego wszystkiego, byłam pijana. Kręciło mi się w głowie, nogi miałam jak z waty, a w mojej głowie aż huczało. Zawsze, gdy jestem pijana, jestem niesamowita.
- W takim razie  - zaczęłam pogodnie – wracajmy, pakujmy walizki, bukujmy bilety i lećmy!
Stałam przed Joanną, próbując wyczytać cokolwiek z jej twarzy. Czekałam na wybuch euforii, niekontrolowany śmiech i uścisk. Tymczasem ona wpatrywała się we mnie, zaciskając usta w cienką linię.
- Melissa! – krzyknęła – jak ty niczego nie rozumiesz! To, że masz pieniądze nie znaczy, że możesz mi układać wszystko. Fryzjer, kosmetyczka, ciuchy, buty, a teraz to – wzdrygnęła się – ekskluzywne wakacje! Powinnaś mnie nienawidzić. N-I-E-N-A-W-I-D-Z-I-Ć.
- Bo?
- Pukałam się z twoim facetem – wydarła się – a ty teraz próbujesz mnie zbawić. Może i nie pochodzę z dobrego domu, gdzie miałabym pod dostatkiem żarcia, ciuchów i kosmetyków, ale to nie znaczy, że możesz tak mnie traktować.
- Jak? – syknęłam – z szacunkiem?
Prychnęła.
- Myślisz, że jak pomożesz biedaczce to poczujesz się lepiej sama ze sobą?
- Rób, co chcesz – powiedziałam – Chciałam odwiedzić ciotkę w Austrii i przy okazji zrobić ci przyjemność. Nie będę się dłużej narzucać.
Zebrałam swoje rzeczy z ławki i odeszłam.

Jestem pewna, że moja głowa ważyła teraz milion ton. Nie potrafiłam jej nawet oderwać od poduszki. W moich ustach panowała nienormalna suchota i  z trudem przełykałam ślinę. Słońce świeciło mi w oczy, a nogi rwały, w niezdrowy sposób. Powietrze było ciężkie, przesiąknięte dymem tytoniowym i alkoholem. Żadne łzy, papierosy, nawet wódka tu nie pomogą. Ja i Gilbert poszliśmy przed siebie, ale całkowicie w innym kierunku. Leżenie w łóżku godzinami, oglądanie beznadziejnie nudnych programów w telewizji i żywienie się jedynie bagietkami, nie zmieni niczego w moim położeniu i nie sprawi, że zniosę to godnie.
- Niedobrze mi – Joanna przerwała ciszę. Obróciłam głowę w jej kierunku. Leżała obok mnie na niewygodnym materacu i uśmiechała się pogodnie.
- Jak właściwie brzmi zdrobnienie twojego imienia? – spytałam mimochodem.
- Asia – powiedziała.
- Asia – powtórzyłam nieporadnie.
Zaśmiała się głośno. Zapadła cisza, ale nie ta z tych krępujących, którą każdy chce przerwać.
- Jesteś nieszczęśliwa – powiedziała cicho.
Spojrzałam na nią urażona.
- Jestem silna – odparłam pewnie i usiadłam.
Pokiwała przecząco głową.
- Co dalej? – zapytała.
Pokiwałam głową z niedowierzaniem.
- Wciąż nie rozumiesz –zaczęłam – możemy wszystko, wystarczy o to poprosić.
Asia siadła obok mnie i zaśmiała się jeszcze głośniej.
- Mamy na sobie ubrania tego fiuta – zauważyła. Faktycznie, obie miałyśmy ubrane stare koszulki Gilberta, których nie wziął ze sobą.
- Warto byłoby je zarzygać – dodałam, uśmiechając się pod nosem.
Joanna zamyśliła się na chwilę.
- Wyjedziemy? Zaczniemy wszystko od początku?
- Jeśli tylko tego chcemy.

*
No to opuszczamy Francję. Wreszcie.
Taki sobie, o, rozdział. Mam nadzieję, że komuś się spodoba.
Dziękuję za wszystkie komentarze i wyświetlenia, to dużo dla mnie znaczy. Dlatego może wszystkich tych, którzy przeczytali rozdział o zostawienie po sobie śladu.

Zapraszam też na nowego bloga mojej wspaniałej Ali Tajemnice też są ważne - siatkarsko, przyjemnie i z klasą.
Nadrabiam wciąż zaległości na Waszych blogach, dzisiaj zawitam na pewno
 na If these wings could fly, czuję się tam cudownie.
Buziaki dla Was!



Korekta: Aga 



8.18.2015

Rozdział II

soundtrack
1   2

Okazało się, że Gilbert nie był, nie jest i nigdy nie będzie mężczyzną, którego kochałabym nad życie. Nie był kimś, kogo obsesyjnie chciałam utrzymać przy sobie. To nie była druga połówka tego samego jabłka, ani mój Romeo.
Najgorszą rzeczą w tym wszystkim nie było to, że zdradził mnie z kobietą o wiele brzydszą ode mnie, w naszym łóżku, ale fakt, że nie wrócił do mnie i nie błagał o wybaczenie. Nie zadzwonił, nie napisał, nie pojawił się w moim mieszkaniu z bukietem róż i nie upadł na kolana przede mną. Nie zrobił niczego, co wskazywałoby na to, że kiedykolwiek mnie kochał i że kierował się czymś głębszym niż jedynie chęcią pozyskania jakiejś części moich pieniędzy. Nagle wszystko stało się jasne, a to, że bez większego skrępowania korzystał z mojego konta bankowego, dość jednoznaczne. Mimo to, wszystko, co w ostatnich dniach się wydarzyło, dziwiło mnie, tak kurewsko, po ludzku.
Może właśnie to jest recepta na szczęśliwe życie. Wykreowanie własnej rzeczywistości, dostosowanie swojej osobowości i ideałów do obowiązujących trendów, płynięcie z falę, a nie przeciw niej. I przede wszystkim: niemyślenie. Przecież jest tylu ludzi, w Internecie, w telewizji, na ulicach, którzy nie myślą i wydają się być w stu procentach szczęśliwi. Nie dostrzegają tego, co jest istotne, niczego nie rozumieją ani nie analizują.
Mogłam oczywiście zamknąć się w pokoju, zawinąć się w kołdrę i płakać tak długo aż zabrakłoby mi łez. Pozostać samą ze swoimi myślami, dokonując autodestrukcyjnych czynów, robiąc sobie samej tym krzywdę. Nie jestem jednak typem kobiety, która krzyczy rozpaczliwie: kochaj mnie! Nigdy nie chciałam być niczyim ideałem. Byłam dorosła i jak na kobietę dojrzałą przystało piłam hektolitrami wino, paliłam mnóstwo papierosów i nie byłam w stanie utrzymać przy sobie żadnego faceta przy sobie dłużej niż rok. 
Z perspektywy czasu zaczęło mi się wydawać, że to życie jest dość zabawne. Wszystko już dawno sobie poukładałam, snułam plany i projektowałam przyszłość. Miałam niedługo wyjść za mąż, jak większość koleżanek w moim wieku, założyć rodzinę, zostać prawniczką , mieć dzieci, dom z ogrodem i labradora. Jednak wszystko się teraz rozsypało. Kierunki się ze sobą pomieszały, wiatr zaczął mocniej wiać, a do tego ktoś napluł mi w twarz.
Od paru godzin siedziałam na swojej pięknej pikowanej kanapie, którą wczoraj upaskudziłam lodami czekoladowymi, gryząc czerstwą już bagietkę. Za oknem panowała szaruga, słońce już dawno zniknęło zza horyzontem, a chłodny wiatr kręcił moimi włosami, który nie spotkały wody i szamponu od paru dni. Siedziałam tak, z brodą opartą na kolanach i wpatrywałam się w idiotyczny program, który właśnie leciał w telewizji. Czułam zapach mojego własnego potu i brudu, który nawarstwiał się na mojej skórze, a mój nieświeży oddech przyprawiał mnie o mdłości. Ruszałam się z miejsca jedynie wtedy, gdy czułam potrzebę oddania czegoś światu z mojego organizmu, brakowało mi wina lub papierosów.
Czułam się osobą szczęśliwą. Jeśli ktoś ośmieliłby się zaprzeczyć lub powiedzieć, że założyłam jedynie maskę zdystansowanej i niezależnej kobiety, a tak naprawdę, w głębi serca, czułam się nieszczęśliwa, to bez wahania strzeliłabym mu w twarz.
Nie umiałam wytłumaczyć, dlaczego z taką godnością radziłam sobie z zaistniałą sytuacją. Nie krzyczałam, nie rwałam włosów z głowy, nie wydzwaniałam do niego, ani nawet nie próbowałam znaleźć tej lafiryndy, która rozwaliła mi życie. Może to wina liberalnego wychowania moich rodziców i tej całkowitej tolerancji na wszystko, której uczyli mnie przez te lata. Zdrada osoby bliskiej nie była dla mnie czymś strasznym. Nie przekreślała wspólnej przyszłości, ambitnych planów i gorącego uczucia. Nie była wystarczającym powodem by odchodzić od kogokolwiek. W moim dzieciństwie miałam wiele cioć i wujków, którzy pełnili funkcję odskoczni od małżeństwa dla moich rodziców. Na początku dziwiło mnie to, że matka i ojciec zapraszali do wspólnego łóżka obcych ludzi i potrafili ich dotykać w taki sposób, jak siebie nawzajem. W chwili, gdy jedno dowiadywało się o zdradzie drugiego, wystarczył wyjazd na weekend, dobre wino, czy biżuteria, a wszystko wracało do normy. Gdy zaczęłam dorastać i rozumieć coraz więcej z tego, co działo się wokoło, zastanawiałam się, dlaczego się nie rozwiodą, skoro oboje potrzebowali szukać rozkoszy w innych ramionach. Moim zdaniem powinni wtedy jak najszybciej wydostać się z tego prywatnego piekła, pełnego zdrad, kłamstw i fałszywych słów. Byłam wtedy niepoprawną idealistką, której wydawało się, że ten świat jest bardziej poprawny, perfekcyjny, logiczny niż w rzeczywistości  był. Szybko zrozumiałam, że moi rodzice musieliby najpierw dostrzec, że znajdują się w tym piekle i zauważyć w jak beznadziejnym związku tkwią. Moja sytuacja wyglądała dość podobnie i pewnie przymrużyłabym oko na zdradę Gilberta, gdyby tylko wrócił do mnie i błagał o wybaczenie tak samo, jak mój ojciec.
Sięgnęłam drżącą dłonią pod poduszkę, po paczkę papierosów. Byłam już prawie trzeźwa z uwagi na to, że musiałam zacząć oszczędzać wino, jeśli chciałam by starczyło do końca tygodnia. Po tym, jak okazało się, że ów pudełko było puste, z trudem wstałam z wygodnej kanapy i poczłapałam w stronę komody. Przeszukałam wszystkie szuflady, każdą skrytkę, a szkatułkę z Wieżą Eiffla przejrzałam pięciokrotnie. Nigdzie, w żadnej tajemnej dziurze, nie znalazłam nawet jednego, ba, nawet połówki papierosa. Sytuacja z minuty na minutę zaczęła wydawać mi się coraz straszniejsza. Perspektywa doprowadzenia swojego ciała do takiego stanu, za który nie powinnam się wstydzić, i opuszczenie mieszkania, wywoływały we mnie przerażenie. Przez ostatnie dni polubiłam swoją samotność i niezależność i za żadne skarby świata nie chciałam zamieniać przytulnego i bezpiecznego saloniku na ulicę, pełną idiotów. Było dobrze tak jak było.
Decyzję o tym, czy papierosy, czy względny spokój na kanapie, jest dla mnie ważniejszy, musiałam jednak podjąć szybko, z uwagi na nieubłagalnie zbliżającą się noc. Wraz z pogłębiającymi się ciemnościami na zewnątrz, rosło prawdopodobieństwo tego, że spotkam nachalnego pijaczka lub upadłego lowelasa, pokroju Gilberta.
Umiarkowanie żwawym krokiem ruszyłam w stronę łazienki, zrzucając po drodze za duże, poplamione ketchupem, dresy. Z lekkim przerażeniem spojrzałam w lustro. Chociaż wciąż jawiłam się jako kobieta o niepospolitej urodzie, przypominałam raczej zaniedbaną i zmęczoną życiem matkę szóstki dzieci niż boginię seksu. Mogłam z całą pewnością stwierdzić, że alkohol i papierosy, połączony z niezdrowym jedzeniem, otwiera we mnie bardzo niebezpieczne szufladki, które były dla dotychczasowo tajemnicą.
Wtarłam w moje ciało znaczącą ilość mydła, żelu pod prysznic, balsamu i każdego innego środka, który nadawałby się do czyszczenia mojej spoconej skóry. Włosy, który stały się matowe, umyłam trzykrotnie, trąc je ze zdwojoną siłą. Owinęłam się ręcznikiem i ruszyłam w kierunku szafy. Część moich ubrań spakowałam już do dużych kartonów. Chciałam jak najszybciej opuścić moje mieszkanie i to nie dlatego, że nawet stara szczotka do kibla przypominała mi o tym, jak cudownym mężczyzną był Gilbert, ale dlatego, że uznałam, że w innym mieszkaniu będzie mi łatwiej oddychać. Przecież to nie miłość sprawia, że żyjemy, tylko właśnie fakt, że oddychamy.
Nie chciałam dla Gilberta źle. Chciałam jedynie usłyszeć, że cierpi i że źle mu beze mnie. Z każdym kolejnym dniem, dochodziło do mnie to, że nigdy tego nie powie.
Wyciągnęłam z dna szafy sukienkę w kwiaty, która wydawała mi się na tyle przekonywująca, że każdy byłby w stanie uwierzyć, że nigdy nie byłam w lepszym stanie. Umalowałam nawet oczy,policzki udekorowałam sztucznym rumieńcem, a włosy zaczesałam na bok. Spojrzałam w lustro i uśmiechnęłam się z satysfakcją. Jak niewiele potrzeba by kobieta stała się znowu piękna?
Woda, mydło, parę kosmetyków i do tego niezachwiana pewność siebie w oczach oraz uśmiech.

Paryż nocą był, o ile można to sobie wyobrazić, jeszcze piękniejszy niż za dnia.  Szerokie ulice, oświetlane przez miejskie latarnie, podchmieleni panowie w koszulach, eleganckie kobiety i zakochane pary, obściskujące się na każdej ławce. Miasto, mimo późnej pory, wciąż tętniło życiem. Ludzie śpiewali, tańczyli, śmiali się głośno, rozkoszując się magią tego miejsca.
Jakiś chłopak, pod bramą Pałacu Elizejskiego, uklęknął przed swoim dziewczyną. Z kieszeni wyciągnął typowe już czerwone pudełko w kształcie serce i wykrzyczał słowa w nieznanym mi języku. Dziewczyna zakołysała się na swoich grubych, jak pnie stuletniego drzewa, nogach i zaniosła się płaczem tak głośnym, że usłyszał ją każdy w promieniu paru kilometrów. Mijały kolejne sekundy, a chłopak, który wciąż klęczał i wbijał sobie w kolana kamyczki, powoli zaczynał się niecierpliwić. Wstał z ziemi i złapał ukochaną za ręce. Ta, chyba pod wpływem jego ciepłego dotyku, wytarła z twarzy wijące się smarki i wydukała coś do ucha chłopaka. Potem połączyli się w uścisku i mokrym, jak Sekwana, pocałunku. Tłumek, który zdążył się zebrać wokół pary, zaczął wiwatować, a chłopak, nie przerywając wpychania dziewczynie języka do ust, uniósł kciuk w górę w geście triumfu. Parsknęłam tylko śmiechem i ruszyłam w swoją stronę.
Korzystając z ciepłej nocy, którą podarował nam los i z tego, że wyjście z domu nie było tak przerażające, jak mogło się wydawać, postanowiłam zjeść bagietkę z dżemem w Parku Monceau i zapalić papierosa, napawając się pięknem otoczenia. Dziarskim krokiem przemierzałam alejki, wdychając do płuc świeże powietrze. Rozglądałam się w poszukiwaniu wolnej ławki, gdzie nie było pary zakochanych lub jakiegoś samotnego erotomana, dla którego moja krótka sukienka byłaby zachętą do włożenia pod nią ohydnych łapsk.
Natychmiast ją rozpoznałam. Siedziała na ławce, a nogi opierała na czerwonej, odrapanej walizce. W dłoniach chowała twarz, jasne włosy opadały niechlujnie na odkryte ramiona. Trzęsła się spazmatycznie, wycierając opuchnięte policzki wierzchem dłoni. Płakała, a raczej rozpaczała. Przystanęłam koło niej, przyglądając się ciekawie, a fakt, że miała w reklamówce złote szpilki, tylko upewnił mnie w tym, że właśnie ją przyszło mi dzisiaj spotkać. Odgryzłam kawałek bagietki i siadłam obok niej, na ławce. Przez chwile zdawało się, że nie zauważyła mojej obecności, wciąż chlipała sobie.
- Jeanne – powiedziałam wreszcie – oszczędziłabyś sobie publicznego ośmieszenie.
Dziewczyna spojrzała na mnie gwałtownie i wykrzywiła twarz w grymasie bólu, zanosząc się kolejnym, spazmatycznym szlochem.
Przyglądałam się jej pogardliwie, w oczekiwaniu aż wyleje już te morze łez. Wyciągnęłam paczkę papierosów i zaczęłam obserwować podpitego dziadka, który zataczał się na trawniku niedaleko ławki. Z trudem podnosił się z ziemi, podpierając się rękami i za chwilę znowu upadał. Zastanawiałam się, gdzie teraz przebywają szanowni oficerowie policji.
Powtórnie spojrzałam na Joannę, które przestała już płakać i przyglądała mi się ciekawie. Uśmiechnęłam się do niej sztucznie i sięgnęłam do siatki z zakupami. Wyciągnęłam z torby bagietkę i słoiczek dżemu truskawkowego. Podałam jej jedzenie, a ona bez słowa sprzeciwu wzięła je do ręki i łapczywie zaczęła pochłaniać bułkę. W torebce znalazłam jeszcze wodę mineralną, którą bez cienia żalu oddałam kochance mojego byłego chłopaka.
Dziewczyna musiała od dawna nie jeść, bo szybko zjadła jedzenie, które w niekontrolowanym przypływie dobrych chęci jej podarowałam. Spoglądała przy tym na mnie z nieukrywaną wdzięcznością, zapominając o dobrych manierach i nie wycierając brody z lepkiego dżemu.
- Dziękuję – wykrztusiła po chwili – tylko dlaczego to robisz? Przecież ja…
- Bóg powiedział: Głodnych nakarmić. Spragnionych napoić. Nagich przyodziać. – powiedziałam od niechcenia.
Joanna pokiwała nieznacznie głową i dopiła resztę wody mineralnej, którą jej podarowałam. Uśmiechała się przy tym z ulgą.
- Wyrzucił mnie z pracy – przerwała ciszę drżącym głosem – sprzątałam w jego biurze. Obiecał mi, że pomoże znaleźć mi lepszą pracę lub po prostu zostanę jego sekretarką. Mówił, że znajdzie mi piękne mieszkanie, kupi eleganckie sukienki i nowe buty. Nie wiedziałam, że ma kogoś, naprawdę.
Pokiwałam głową z niedowierzaniem.
- Teraz nie mam pieniędzy nawet na jedzenie, a co dopiero na zapłacenie za wynajem mieszkania – dodała ponuro.
- Gilbert to dupek – skwitowałam.
Zamilkłyśmy. Paryż stawał się coraz bardziej cichy, a alejki spokojniejsze. Dochodziła pierwsza w nocy. Paryż kładł się spać. Paryż, miasto marzeń i snów, szaleńczych miłości, przykładał głowę do poduszki. Paryż, miasto, w którym wszystko było sztuką, nawet bycie dziwką było tu fascynujące, zasypiał.
- Skąd się tu wzięłaś Joanno? – Zapytałam spokojnie – Ile masz lat?
Dziewczyna odgarnęła włosy i spojrzała na mnie ufnie.
- Jestem z Zawoji, to niewielka wieś w Polsce – odparła – mam dwadzieścia lat.
- Dlaczego nie studiujesz, tylko włóczysz się po obcym kraju bez znajomości języka i tutejszych obyczajów?
Spojrzała na mnie, a jej oczy znowu wypełniły się łzami w taki sposób, że szybko pożałowałam swoich słów.
- Nie mam zbyt wielu pieniędzy – powiedziała szczerze – a z domu musiałam uciekać.
Przyjrzałam się jej uważnie. Dopiero teraz zauważyłam jej ramiona. Chude ręce, przyozdobione różowymi bliznami i okrągłymi plamkami, tej samej barwy. Ona również patrzyła na swoje szramy, uśmiechając się blado.
Przełknęłam ślinę i zapaliłam papierosa. Wyciągnęłam paczkę w stronę dziewczyny. Posłusznie wzięła jednego z nich i włożyła do ust. Zaciągała się nieporadnie, krztusząc się przy tym.
- Tylko ojciec czy matka też?
- Oboje – wzruszyła obojętnie ramionami – widocznie na nic lepszego nie zasługiwałam.
Czułam, że poczerwieniałam ze złości.
- Przestań – syknęłam – nie jesteś Matką Teresą ani inną świętą. Nie musisz znosić takich rzeczy.
Joanna patrzyła na mnie smutno, wiedząc że mam rację.
Zachowywała się w taki sposób, że chciałam za wszelką cenę, zapominając o swoim upokorzeniu, zabrać ją ze sobą, oswoić ją, a nawet zaopiekować się nią. Była trochę taka, jak te dziewczyny z prowincji i mogłam się założyć, że gdyby poszłaby teraz umalować oczy to wróciłaby płacząc, z tuszem w oku.
Nagle zdałam sobie sprawę, że Joanna nie płakała przez to, że straciła pracę, była głodna czy biedna. Płakała z bezsilności i przez to, że bała się, że nic już nigdy nie zmieni i będzie musiała wrócić tam, gdzie nikt nie traktował jej jak człowieka.
Chciałam ją nakarmić do syta, napoić, kupić ubrania, umalować ją, zabrać do fryzjera, znaleźć pracę, mieszkanie, mężczyznę, dla którego byłaby całym światem. Chociaż Joanna rozdeptała całe moje życie, chciałam móc widzieć ją uśmiechniętą. Mimo smutku w jej oczach, ogrzewała mnie swoim ciepłem, sama się wypalała.
Nie wiem, skąd wzięła się we mnie ta niepohamowana chęć pomocy tej obcej, biednej jak mysz kościelna, dziewczynie, ale nie umiałam się od tego odpędzić.
- Masz gdzie spać? – zapytałam.
- Chyba nie zamierzasz… - powiedziała cicho.
- Zamierzam zaprosić cię do siebie – powiedziałam pewnie – i pokazać ci, jak powinno się żyć.
Uśmiechnęła się niepewnie.
- Jak masz na imię? – Zapytała nieśmiało.
-  Melissa – odparłam i podałam jej ręke.
- Joanna – odpowiedziała.
Pokiwałam głową i dodałam:
- Właśnie tak powinniśmy zacząć.
Wstałam z ławki, wskazując dziewczynie kierunek, w który się udamy. Posłusznie poszła za mną, a jej walizka zahaczała się w każdej szczelinie chodnika. Po chwili złapałam jedną stronę bagażu Joanny.
- Pomogę ci – powiedziałam wesoło.

*
Przepraszam za taką długo przerwę. Ktoś czekał? Wybaczcie też za ten mało treściwy rozdział, chciałam coś dla Was napisać, jak najszybciej. Miał on wyglądać całkowicie inaczej, ale podzieliłam go na dwie części, tak jakby.
Wczoraj, po prawie miesiącu, wróciłam do domu i od raz wzięłam się do pisania. Jutro nadrobię zaległości u Was.
Mam nadzieję, że nie zawiodłam Was tym rozdziałem aż tak bardzo.
Całusy dla Was!

1. Zapraszam do wpisywania się do zakładki: Informowani
2. Zapraszam na aska: http://ask.fm/AnnieKannie
3. W ogóle to wszędzie zapraszam.





Lydia Land of Grafic